Strony

Translate

piątek, 5 czerwca 2015

Bywało i tak

Kolejne opowiadanie z tomiku "Czas zabijania kwiatów".

SPOWIEDŹ

Głęboką nocą w chacie Michała Kimko zaczął ujadać pies. Chwilę później nędzną izbę rozświetlił płomyk lampy naftowej. Krąg światła wydobył z ciemności blat prostego stołu zbitego z sosnowych desek oraz pochyloną nad nim twarz niestarego jeszcze mężczyzny. Siedział na zydlu i cicho posapując wkładał naboje do magazynka pistoletu leżącego na stole. Poza stołem, trzema zydlami, ławą pod ścianą, rozbebeszonym łóżkiem w jednym kącie i kamiennym piecem w drugim nic więcej w izbie nie było.
Od czasu śmierci rodziców Kimko mieszkał tutaj sam. Rodzeństwo pofrunęło w szeroki świat i nie chciało go znać, bo tak naprawdę trudnił się złodziejstwem, a zagon odziedziczonej żyznej ziemi służył tylko za przykrywkę jego ciemnych sprawek. Siał na nim odrobinę zboża, sadził kartofli jak na lekarstwo, ale wyłącznie w tym celu, żeby móc później twierdzić, że ukradzione nocą snopy zboża i wykopane na ludzkich polach kartofle pochodzą z jego własnej uprawy.
Wraz z upływem lat Kimko doskonalił się w złodziejskim rzemiośle. Sukcesy i bezkarność tak zawróciły mu w głowie, że nie poprzestawał już na łupach zagarniętych w chłopskich zagrodach. Zaczął rabować okoliczne dwory. Jednak przeliczył się z możliwościami. Dobra pańskie bywały nieźle pilnowane. Jednej nocy Kimko przywlókł się do domu cały zakrwawiony, z nogą posiekaną grubym śrutem ze strzelby. Opuściła go wtedy lafirynda, którą przywiózł z miasta; na lepszą kobietę nie było go stać.
Jednak Michał Kimko wylizał się z postrzału niczym żywotne zwierzę. I chociaż kulał na lewą nogę, to łupieskiego procederu nie zaniechał. Stał się tylko bardziej przemyślny i jeszcze bardziej zacięty. Okoliczni wieśniacy dobrze wiedzieli, komu „zawdzięczają” ubytki na polach, w piwnicach, czy w spichlerzach. Ale trudno było go złapać na gorącym uczynku, a sprzątnąć go nikt nie miał odwagi. O nim samym mówiono, że zaciukał kilku ludzi.
Pies widząc, że szczekanie nie przynosi efektu, jął drapać w drzwi pazurami.
- A żeby cię choroba wzięła! – zaklął Kimko.
Wsunął pełny magazynek do pistoletu, zabezpieczył go i położył na stole. Wstał, naciągnął spodnie na nogi chude jak szczapy, ubrał dziurawy sweter i boso pokuśtykał do pieca. Otworzywszy żeliwne drzwiczki wyjął garnek z ciepłym mlekiem i uniósł go do ust. Pił łapczywie, resztę wylał do glinianej miski, dorzucił kilka pieczonych ziemniaków i wystawił psu. Karmił go tylko raz na dobę. Właśnie w nocy. Tak wytresowany pies budził go niezawodnie.
Kilka minut później Kimko żwawo szedł ścieżką mimo prawie zupełnych ciemności. Okuta żelazem laska skutecznie wspomagała kaleką nogę, a w razie potrzeby służyła teżjako broń… To zdumiewające, ale Kimko się modlił. Pomimo złodziejskiego życia, bał się śmierci. Od czasu postrzelenia go przez dworskiego stróża, zawsze idąc na nocną robotę prosił Boga o to, aby mu się nic nie stało i żeby bezkarnie mógł napełnić swój złodziejski wór.
Dzisiaj umyślił pokręcić się koło stojących na skraju wsi gospodarstw Antoniego i Romana Segelianów. Byli to gospodarze pracowici, ale naiwni okrutnie. W swoich zagrodach niczego nie zamykali i zazwyczaj nawet nie wiedzieli, że im w nocy czegoś ubyło.
Niebawem Kimko stanął u wrót obejścia Antoniego Segeliana; bezszelestnie wślizgnął się na podwórzec przez dziurę w płocie. Pies pilnujący domu rzucił się ku niemu groźnie warcząc.
- Burek, Burek – zawołał cicho Kimko – chodź, coś ci dam.
Kawałek starej kiełbasy na dobre załatwił sprawę. Pies pomachał ogonem i nie zwracał już uwagi na nocnego gościa. Ten zaś, oparty o żuraw studni, odpoczywał i czekał. Przed robotą zawsze czekał chcąc się upewnić, że nikt nie zauważył jego wtargnięcia.
Wieś pogrążona była w nocnym letargu. Psy, jeśli poszczekiwały, to od niechcenia. Naród zmordowany całodzienną mitręgą leżał kamieniem. Co prawda to i czas był teraz taki, że jawa niejednokrotnie bardziej przerażała niż najkoszmarniejszy sen. Lepiej byłoby go przespać niczym niedźwiedź zimę.
Nagle skóra ścierpła na grzbiecie Michała Kimko. Otóż poczuł słabą woń dymu tytoniowego. Już miał uciekać w obawie przed kimś, kto się zaczaił korzystając z prawie zupełnych ciemności, lecz wydało mu się, że zapach dymu nie dochodzi od strony domu, lecz jakby ze stodoły albo ze stajni. Ale kto i dlaczego miałby teraz kurzyć papierosa w stajni?

* * *

Proboszcz Mateusz Kurzawa czekał w konfesjonale, chociaż do wieczornego nabożeństwa zostało najwyżej dziesięć minut. Może jeszcze któryś z gospodarzy późno wracających z pola zechce oczyścić się z grzechów przed Bogiem. Wprawdzie każdy dzień człowieka może być jego dniem ostatnim, lecz w czasie wojny prawdopodobieństwo śmierci jest stokroć zwielokrotnione. Trzeci już rok faszyści pastwią się nad tym spokojnym i pracowitym narodem, choć niby osiągnęli niewiele. Wprawdzie pobili armię, zagarnęli terytorium, ale serce narodu pozostało i na zawsze pozostanie polskim.
Przez różnobarwne szybki witraża do wnętrza drewnianego, wiejskiego kościółka zaglądało długim spojrzeniem jesienne, zachodzące słońce. W jego blasku złocona monstrancja świeciła pięknym, rubinowym światłem. Zgromadzony lud cicho szeptał modlitwy, a wiatr na zewnątrz wtórował mu buszując w koronach wiekowych topól i dębów, niestrudzenie przykrywając ziemię szeleszczącym dywanem żółto-brązowych liści.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
- Na wieki wieków – odpowiedział ksiądz i nachyli się w stronę męskiej twarzy widniejącej za kratkami konfesjonału.
- Do spowiedzi ja już był dawno, pewnie ze dwa roki temu. Zadaną pokutę pewnie odprawił, dobrze nie pamiętam. Trochę grzechów ja wyrządził Panu Bogu, a ciebie ojcze duchowny proszę o pokutę i kapłańskie rozgrzeszenie.
Proboszcz zaintrygowany słuchał wymawianych syczącym szeptem słów mężczyzny, który nie za bardzo umiał się spowiadać.
- Wyznaj swoje grzechy mój synu - powiedział.
Mężczyzna jednak milczał, od czasu do czasu tylko pochrząkiwał, jakby miał zamiar kaszlać.
- Musisz wyznać grzechy Bogu – ponaglił ksiądz.
- Nie wiem, od czego zacząć...
- Najlepiej od najpoważniejszego grzechu.
- Ano...
- Ano co?
- Ano wydał ja Żydów, hu.
Ksiądz zaniemówił na dłuższą chwilę. Od początku wojny nikt mu jeszcze nie spowiadał się z takiego grzechu. A może to jakaś prowokacja?
- Kiedyś dokonał tak haniebnego czynu?
- Dzisiaj.
- Jak to dzisiaj? Nie widziałem przecież żołdaków we wsi.
- Czeszą las za partyzantami, a po nich przyjdą, jak tylko wrócą.
- To jeszcze ich nie zabili?
- Jeszcze nie.
- Dlaczego postąpiłeś tak nikczemnie?
- Chciałem się dostać na folksdojcza, ale ścierwa przyjmują tylko zdrowych.
- U kogo są ci Żydzi?
Penitent milczał. Proboszcz Kurzawa z natężeniem wpatrywał się w gęste kratki konfesjonału maskujące jego twarz.
- Mów, skoro żeś zaczął.
- U Segeliana.
- U Segeliana? Romana czy Antoniego?
- U Antoniego.
- Skąd o tym wiedziałeś?
- Ja chciał w nocy ukraść coś do jedzenia. Oni palili papierosy w jamie wykopanej pod końską stajnią.
- Ty jesteś Kimko... Kimko Michał? – pytał ksiądz, żeby się upewnić, bo właśnie rozpoznał nieznajomego.
- To ja.
- Czego chcesz ode mnie?
- Rozgrzeszenia.
- Możesz jeszcze zapobiec nieszczęściu, które chciałeś sprowadzić na swoich bliźnich. Idź i ostrzeż ich! Inaczej krew niewinna spadnie na twoją głowę.
- Oni nie są moimi bliźnimi, a Segelian to mój wróg i krzywdziciel.
- Każdy człowiek jest naszym bliźnim, a z pewnością jest nim ten, który nie uczynił nam nic złego.
- Jak to?
- Segelianów znam nie od dzisiaj, to dobrzy ludzie. Trudno uwierzyć, żeby oni tobie zrobili jakąś krzywdę, a jeśli nawet, to Pan nakazuje: “Nie mówię ci, że aż siedem razy, lecz aż siedemdziesiąt siedem razy” masz przebaczać, jeżeli twój brat wykroczy przeciwko tobie”. Idź i ostrzeż ich o niebezpieczeństwie. Niech uciekają natychmiast.
- Ja nie mogę, boję się. Oni mieli posłać tam kogoś na przeszpiegi. Niech mi ksiądz odpuści grzechy.
- Grzechy nie mogą zostać odpuszczone, kiedy krzywda bliźniego niewynagrodzona. Ty jeszcze możesz przekreślić zamysły szatana, a nie chcesz. Sam boisz się śmierci, a sprowadzasz ją na niewinne dzieci Segeliana. Odejdź człowieku, który w rozlewie krwi masz upodobanie.
- Jak nie dostanę rozgrzeszenia, to ksiądz jeszcze pożałuje.
- Pan nie przebacza trwającemu w uporze swego serca, sprowadzającemu zgubę ziemi i ludziom. Będzie wytępiony jak trujący chwast...
Michał Kimko obawiając się żeby zgromadzeni ludzie nie zauważyli, że nie otrzymał rozgrzeszenia, sam głośno zapukał trzy razy w drewno konfesjonału. Po czym wstał, wykorzystując zaskoczenie księdza, ucałował pobożnie stułę i kulejąc wyszedł ze świątyni.

* * *

Pod końską stajnią Segeliana nie było wcale zwykłej jamy, ale pomysłowo wydłubany w ziemi i umocniony okrąglakami bunkier. Ukrywał się w nim Józef Akerman wraz ze swoją nieletnią córką Helą. Udało im się zbiec z transportu do obozu natychmiastowej zagłady w Bełżcu. Przed wojną Józef posiadał dużą gospodę w Rzeszowie. Segelianowie często sprzedawali mu zboże i młode cielęta. Znali go dobrze i cenili za to, że płacił im uczciwie. Gdy nocą Akerman zastukał do okna Antoniego Segeliana, ten nie odmówił mu pomocy w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Gdyby nie fatalne zamiłowanie Akermana do papierosów, to zapewne dotrwałby wraz z córką w bunkrze do końca wojny. Niestety, zbieg okoliczności zadecydował inaczej. Chociaż nie palił w dzień, obawiając się by nie zdradził go dym wydobywający się przez szybik wentylacyjny, ale ograniczał się do dwóch, a co najwyżej trzech papierosów wpalanych z największą ostrożnością, kiedy wszyscy już spali, to nie ochronił się przed zdekonspirowaniem.
Skąd jednak miałby przypuszczać, że we wsi grasuje złodziej i donosiciel o niebywale wyostrzonych zmysłach, dzięki którym uniknął niejednej zastawionej nań pułapki, skoro nawet stali mieszkańcy wsi o tym nie wiedzieli.

* * * *

Proboszcz Kurzawa powracał do plebani wzburzony wielce. Mszę odprawił tak szybko, że parafianie przyzwyczajeni do jego niespiesznej celebry wychodzili z kościoła zdziwieni i jakby nie usatysfakcjonowani.
Zapadał piękny wieczór. Przyroda nic sobie nie robiła z faktu, że ogromna część ludzkości, stanowiącej przecież jej znaczący element, zapadała znowu na jedną z najfatalniejszych chorób, której na imię wojna. Księżyc, jak zawsze wspaniały, wyłonił się zza wzgórz, a jego zamglony blask dodawał niesamowitego czaru tym jarom, parowom i wądołom, do których nie docierał, bo stawały się daleko więcej tajemnicze. W gęstym, październikowym powietrzu rozchodziło się cykanie jesiennych świerszczy tak głośne, że aż bolały uszy.
Ksiądz Mateusz kochał tę piękną ziemię i ludzi, których żywiła. Najbardziej jednak kochał Kogoś ukrytego w wieloznacznych wersetach Pisma. Mimo zbliżającego się szóstego krzyżyka w dalszym ciągu szukał nocami Jego obecności w księgach, a dniami w ludzkich sercach.
Wszedł do plebani. Katarzyna,jego gosposia, rozpalała ogień w piecu chlebowym. Była już w podeszłym wieku i przygotowanie ciasta na chleb sprawiało jej trudności. Nie godziła się jednak na zatrudnienie pomocnicy.
Szeroka sień migotała pomarańczowymi refleksami ognia trawiącego szczapy wyschniętego drewna. Od błogiego zapachu ciasta rosnącego w dzieży Mateuszowi zawróciło się w głowie. Wszedł prosto do swojego gabinetu. Na stole jasno płonęła lampa naftowa z wyczyszczonym szkiełkiem. Woń dopiero co zaparzonej w czajniczku herbaty i otwarta na obrusie księga zapraszały do miłego relaksu w głębokim krześle z oparciami.
Jednak kapłan nie usiadł. Gdy dzisiaj Kimko wyznał mu swój zdradziecki czyn, zrozumiał, że właśnie demon ciemności przypomniał sobie również o nim. Dlatego co prędzej wyjął pieniądze z kasetki i dla dodania sobie odwagi spojrzał na krucyfiks wiszący na ścianie. „Ja jestem dobrym pasterzem. Dobry pasterz daje życie swoje za owce”. Niczym wielka pochodnia zajaśniał w jego świadomości cytat z Pisma.
Wczoraj przeszedł rzęsisty deszcz. Wiejska droga w tych miejscach, gdzie nie była utwardzana zamieniła się w wąski pas rzadkiego błota. Ksiądz już dłuższy czas wyciągał z cmokającej mazi przemoknięte buty. Na polu przylegającym do drogi dwóch chłopców paliło ognisko. Opodal pasł się spętany koń.
- Czyi jesteście chłopcy? – zapytał proboszcz.
- Segeliana.
- A ojciec wasz jest w domu?
- Tak, ojciec są w domu – odpowiedział starszy chłopiec – Niedawno przyjechali z bronowania.

* * *

Nazajutrz rano ktoś gwałtownie załomotał do drzwi plebani.
- Co się dzieje, Andrzeju? – zapytał proboszcz, rozpoznając organistę.
- Okropne rzeczy proszę księdza! Hitlerowcy zamordowali Antoniego Segeliana. Podobno za ukrywanie Żydów. Spalili jego dom i dom Romana ze złości, że nikogo więcej tam nie znaleźli.
- Nie płacz, Andrzeju – proboszcz położył rękę na ramieniu roztrzęsionego organisty. – Bóg duszę dał, Bóg duszę zabrał, niech Imię Pańskie będzie błogosławione. Nic na to nie możemy poradzić. Idź teraz do domu i zajmij się swoją rodziną.
Kiedy organista odszedł, ksiądz Mateusz wsparł się na klęczniku i długo modlił się za duszę Antoniego Segeliana, który najwidoczniej dlatego pozostał w domu, żeby oprawcy zadowolili się jego śmiercią i nie szukali już jego żony ani dzieci.
- Czego to jegomość nie je śniadania? – do gabinetu weszła Katarzyna. – Pewnie wszystko wyziębło, trzeba jeszcze raz podgrzać.
- Nic, nic, Katarzyno, zaraz zjem. Bóg ci zapłać za twoją wierną troskę o mnie.
- Co też ksiądz? Wyjeżdża ksiądz gdzie, czy może chory jaki?
- Chory nie jestem... Ale wiesz Kasiu, dzisiaj mam do ciebie pewną prośbę.
- Jakąż to? – zapytała kobiecina niezmiernie zdziwiona, że ksiądz użył jej zdrobniałego imienia.
- Mam ważną sprawę do dziekana z Pyrzatyc. Sam nie mogę iść, ani też nie mam kogo posłać. Może ty byś list zaniosła?
- To będzie więcej jak trzy godziny drogi w obie strony. Kto księdzu obiad ugotuje?
- Posilę się czymś na zimno. Za to kolację przygotujesz najlepszą.
- No dobrze, niech ksiądz już ten list napisze.
Nie minęła godzina, odkąd Katarzyna pomaszerowała z listem, gdy na podwórzec plebani ogłuszająco warkocząc zajechały dwa motocykle. Proboszcz zastygł na chwilę przy oknie z wyciągniętą ręką, uchylającą firankę. Zaraz jednak przerażenie odpłynęło z jego serca gorącą falą, a pozostało tylko rozczarowanie. Aż do tej chwili miał nadzieję, że nie przyjdą po niego.
- Niech się dzieje Twoja wola Panie – powiedział i przeżegnał się.
Hitlerowcy wbiegli do domu. Już słychać uderzenie butów o podłogę w sieni. Już otwierają się drzwi i wpadają przez nie dwaj gestapowcy i jeden cywil. Broń trzymają gotową do strzału. Widząc tylko księdza, cywil chowa rewolwer do kieszeni, a gestapowcy opuszczają karabiny.
- Proboszcz Mateusz Kurzawa, czy to pan? – zapytał cywil łamaną polszczyzną
- Tak.
- Ma pan pięć minut na zabranie podręcznych rzeczy.
- Ależ ja się nigdzie nie wybieram. Przecież nic złego nie uczyniłem.
- My wiemy to lepiej, zresztą my wiemy wszystko – uśmiechnął się szyderczo cywil – Wytłumaczy się pan w Oświęcimiu.
- Dlaczego...?
- Za przekroczenie rozporządzenie SS-Obergruppenführera Krygera dotyczącego ukrywania i wspomagania Żydów. Proszę nie stawiać oporu. Inaczej i ten dom puścimy z dymem.
Ksiądz Mateusz nałożył na sutannę kurtkę z ciemnego materiału, a do kieszeni włożył brewiarz i różaniec. Trzymając w ręku czapkę po raz ostatni spojrzał na sprzęty pokoju, w którym upłynęło jego dojrzałe życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz