Strony

Translate

wtorek, 3 lutego 2015

Nowy wiersz




***

Gdy kwietniowego wieczora
Prawdziwy uczeń Nauczyciela
Dotykał kołatki Niebios
Twarze cyników złagodniały
W dźwiękach dzwonów i syren
zwyczajny dzień odświętniał

Chociaż nikt nie zaprzecza
Że w najbliższym stuleciu
Kilka miliardów ludzi stanie
Przed wartownią Świętego Piotra
To jedynie nieliczni potrafią
Zobaczyć tam również siebie

Podobno nie ma niezastąpionych
Bliznę po zmarłym wypełnia inny
Wyrównując poziom na kształt
Cieczy w naczyniu połączonym
Ale kto zastąpi Jana Pawła II
Kto doda skrzydeł słowom

Kto w Imię Dobrego Pasterza
Będzie zgromadzał miliony
I rozpalał w nich płomień Nadziei

poniedziałek, 2 lutego 2015

Sto procent kobiety




Sto procent kobiety

Pan Bóg nie zajmuje się rozdawaniem urody; toteż Alina Stadnicka nie mogła mieć do Niego pretensji. Oczywiście, że nie była piękna i są to najłagodniejsze słowa, którymi można było określić jej braki w urodzie. Miała usta bynajmniej nie przypominające owoców wiśni i policzki, które nie kojarzyły się z płatkami róży. Jej oczy pozbawione rzęs, chociaż patrzyły ufnie i prosto na rozmówcę, nie zachwycały blaskiem opiewanym przez poetów.
Alina wychowywała się w kochającej rodzinie, również w szkole taktowne koleżanki nie dały jej odczuć niepochlebnej inności. Własną zewnętrzną brzydotę odkryła naprawdę dopiero wtedy, gdy żadnym sposobem nie potrafiła znaleźć partnera na bal studniówkowy. Przyglądała się w lustrze długo i krytycznie. Wnioski z tej autolustracji nie mogły być optymistyczne. Ani płacz, ani bagatelizujące sprawę przemówienia mamy nie przyniosły jej ukojenia. Postanowiła wtedy, że weźmie się w garść i zrobi wszystko, co tylko będzie możliwe, aby zminimalizować niesprawiedliwość losu.
Na różnego rodzaju ćwiczeniach, masażach, zabiegach kosmetycznych upłynęły jej studia ekonomiczne. Uzyskawszy tytuł magistra zaczęła pracować w dużej firmie jako księgowa. Była wysportowana, figurę miała nienaganną, cerę zdrową włos długi i puszysty; niestety - nos i usta pozostały niezmienione. Kolejne osiem lat zajęła Alinie praca, pomoc rodzicom i rodzeństwu, oraz udowadnianie różnym znajomym i nieznajomym, że pomimo niewielkich mankamentów jest wrażliwą, mądrą i wartościową kobietą.
Kiedy skończyła trzydzieści trzy lata, straciła nadzieję, że kiedykolwiek znajdzie wyjątkowego mężczyznę, który potrafi dostrzec w niej piękno nie tylko fizyczne. Po bezsennej, przepłakanej nocy podjęła decyzję, że porzuca idealistyczne rojenia i od tego czasu wprowadza skuteczność, jako podstawową zasadę własnego działania. Przypomniała sobie, co przeczytała kiedyś w książce Su Zina „O prowadzeniu wojny” i jedna z przedstawionych tam strategii wydała się jej godna zastosowania, po niewielkich modyfikacjach.
Zwolniła się z pracy w kraju i znalazła zatrudnienie w firmie budowlanej w Irlandii. Pracowali w niej niemal sami mężczyźni (głównie Polacy), więc każda kobieta była tam na wagę złota. Nic dziwnego, że również ona budziła zainteresowanie, kiedy zajebiście odstawiona przychodziła na obiad do zakładowej stołówki.
Wybrała spokojnego faceta, dwa lata od niej starszego, który wychował się w domu dziecka. Nazywał się Mirosław Jałowiecki i miał nadzieję, że przeżyje z Aliną krótką i niezobowiązującą przygodę. Ich romans rozwinął się szybko, szczególnie po tym, gdy Mirosław przekonał się, że Alina jest wesołą i trzeźwo myślącą kobietą. Stosując standardowe zabezpieczenia mógł nie obawiać się konsekwencji, ale nie powinien lekceważyć długich i ostrych paznokci Aliny.

Dziecko urodziło się w Irlandii i tam też odbył się cichy ślub Aliny i Mirosława w polskim kościele. Pan młody pił dwa tygodnie przed ślubem i miesiąc po, ale w końcu musiał wytrzeźwieć. Docinki kolegów, wskutek braku jego reakcji, ustały, a milutki bobasek – Patryk – bezapelacyjnie blokował wszystkie pomysły odejścia.
Alina, doskonale znająca angielski, zarabiała dużo; toteż już po kilku miesiącach mogła pozwolić sobie na zaawansowaną operację plastyczną. Gdy wróciła ze szpitala, z nie całkiem jeszcze zagojonymi ranami, Mirosław Jałowiecki  ucieszył się ogromnie. Alina wyglądała teraz jak zwyczajna kobieta. Miała prawie normalny nos i wydatnie zmniejszone usta, a najwięcej uroku dodawały jej rzęsy, „zasadzone i przyjęte” – jak mówiła.
Mirosław, który przedtem dodawał sobie animuszu cytując w myśli stare powiedzenie „zgasiwszy świecę, wszystkie kobiety jednakie” teraz mógł nie gasić światła oraz nie obawiać się powrotu do kraju.

Rodzina Aliny zgotowała im huczne przyjęcie. Mirosław, który od dawna uważał, że ma szlacheckie pochodzenie, doskonale zrozumiał się ze szwagrami, którzy, uprzedzeni przez Alinę, również nabrali podobnych przekonań. W czasie powitalnej libacji Mirosław bezproblemowo zdał egzamin dotyczący jego własnej proweniencji, odpowiadając na pytanie starszego brata Aliny, czy jego przodkowie wychodzili z domu „na pole”, czy też „na dwór”, odpowiedział prawidłowo, że „na pole”, bo gdyby odpowiedział, że wychodzili na dwór, to znaczyłoby to, że patrzyli się na dwór, bo wyszli z chałupy.
Dowiedział się wtedy, że rodzina Aliny pochodzi w prostej linii od hrabiego Stadnickiego z Krasiczyna. Ta wiadomość wprawiła Mirosława w niebywałe zadowolenie, ponieważ nie miał on prawa wiedzieć tego, że dziadek Aliny zmienił nazwisko ze Stadnik na Stadnicki.

Teraz państwu Jałowieckim żyje się naprawdę nieźle. Założyli własną firmę przynoszącą godziwe zyski. Zatrudniają kilka zadowolonych osób. Mają duże mieszkanie w mieście i piękny samochód. Czwórka dorodnych dzieci zajmuje im każdą wolną chwilę. Od czasu do czasu, kiedy dzieci już śpią, Alina przytulona do męża mówi:
 - Widzisz, Miruś – jesteśmy szczęśliwi, chociaż na początku trudno było mieć taką nadzieję.  Dobrze jednak mówi przysłowie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Prawda?
 - W rzeczy samej, moja droga. Udowodniłaś jak wiele kobiety może być w kobiecie – odpowiada Mirosław z dumą spoglądając na własny szczerozłoty sygnet z herbem rżniętym w czerwonym kamieniu.