Strony

Translate

niedziela, 14 czerwca 2015

Potęga uśmiechu

* * *

kim jesteś skoro
twój uśmiech
nie rozkwita
na widok uśmiechu

dlaczego niczym skowronek
nie ciągniesz pieśni
które horyzont opróżniają
z ułudy chmur

rozchmurz się
kroplo rosy
również dzięki tobie
może nie zwiędnąć
rododendron nadziei

piątek, 12 czerwca 2015

Najpiękniejszy zamek w Polsce - Krasiczyn.


Zamek w Krasiczynie jest moim zdaniem najpiękniejszym zamkiem w Polsce. Szkoda, że nie ma godnego siebie odzwierciedlenia w literaturze i filmie. W przeszłości niejedno interesujące wydarzenie musiało tu zaistnieć. Wyjątkowa uroda zamku i ogrodu z pewnością sprzyjała nietuzinkowym romansom ich mieszkańców.
Czyż nie jest to wdzięczniejszy temat niż nudne kryminały i wstrętnawe horrory?


piątek, 5 czerwca 2015

Bywało i tak

Kolejne opowiadanie z tomiku "Czas zabijania kwiatów".

SPOWIEDŹ

Głęboką nocą w chacie Michała Kimko zaczął ujadać pies. Chwilę później nędzną izbę rozświetlił płomyk lampy naftowej. Krąg światła wydobył z ciemności blat prostego stołu zbitego z sosnowych desek oraz pochyloną nad nim twarz niestarego jeszcze mężczyzny. Siedział na zydlu i cicho posapując wkładał naboje do magazynka pistoletu leżącego na stole. Poza stołem, trzema zydlami, ławą pod ścianą, rozbebeszonym łóżkiem w jednym kącie i kamiennym piecem w drugim nic więcej w izbie nie było.
Od czasu śmierci rodziców Kimko mieszkał tutaj sam. Rodzeństwo pofrunęło w szeroki świat i nie chciało go znać, bo tak naprawdę trudnił się złodziejstwem, a zagon odziedziczonej żyznej ziemi służył tylko za przykrywkę jego ciemnych sprawek. Siał na nim odrobinę zboża, sadził kartofli jak na lekarstwo, ale wyłącznie w tym celu, żeby móc później twierdzić, że ukradzione nocą snopy zboża i wykopane na ludzkich polach kartofle pochodzą z jego własnej uprawy.
Wraz z upływem lat Kimko doskonalił się w złodziejskim rzemiośle. Sukcesy i bezkarność tak zawróciły mu w głowie, że nie poprzestawał już na łupach zagarniętych w chłopskich zagrodach. Zaczął rabować okoliczne dwory. Jednak przeliczył się z możliwościami. Dobra pańskie bywały nieźle pilnowane. Jednej nocy Kimko przywlókł się do domu cały zakrwawiony, z nogą posiekaną grubym śrutem ze strzelby. Opuściła go wtedy lafirynda, którą przywiózł z miasta; na lepszą kobietę nie było go stać.
Jednak Michał Kimko wylizał się z postrzału niczym żywotne zwierzę. I chociaż kulał na lewą nogę, to łupieskiego procederu nie zaniechał. Stał się tylko bardziej przemyślny i jeszcze bardziej zacięty. Okoliczni wieśniacy dobrze wiedzieli, komu „zawdzięczają” ubytki na polach, w piwnicach, czy w spichlerzach. Ale trudno było go złapać na gorącym uczynku, a sprzątnąć go nikt nie miał odwagi. O nim samym mówiono, że zaciukał kilku ludzi.
Pies widząc, że szczekanie nie przynosi efektu, jął drapać w drzwi pazurami.
- A żeby cię choroba wzięła! – zaklął Kimko.
Wsunął pełny magazynek do pistoletu, zabezpieczył go i położył na stole. Wstał, naciągnął spodnie na nogi chude jak szczapy, ubrał dziurawy sweter i boso pokuśtykał do pieca. Otworzywszy żeliwne drzwiczki wyjął garnek z ciepłym mlekiem i uniósł go do ust. Pił łapczywie, resztę wylał do glinianej miski, dorzucił kilka pieczonych ziemniaków i wystawił psu. Karmił go tylko raz na dobę. Właśnie w nocy. Tak wytresowany pies budził go niezawodnie.
Kilka minut później Kimko żwawo szedł ścieżką mimo prawie zupełnych ciemności. Okuta żelazem laska skutecznie wspomagała kaleką nogę, a w razie potrzeby służyła teżjako broń… To zdumiewające, ale Kimko się modlił. Pomimo złodziejskiego życia, bał się śmierci. Od czasu postrzelenia go przez dworskiego stróża, zawsze idąc na nocną robotę prosił Boga o to, aby mu się nic nie stało i żeby bezkarnie mógł napełnić swój złodziejski wór.
Dzisiaj umyślił pokręcić się koło stojących na skraju wsi gospodarstw Antoniego i Romana Segelianów. Byli to gospodarze pracowici, ale naiwni okrutnie. W swoich zagrodach niczego nie zamykali i zazwyczaj nawet nie wiedzieli, że im w nocy czegoś ubyło.
Niebawem Kimko stanął u wrót obejścia Antoniego Segeliana; bezszelestnie wślizgnął się na podwórzec przez dziurę w płocie. Pies pilnujący domu rzucił się ku niemu groźnie warcząc.
- Burek, Burek – zawołał cicho Kimko – chodź, coś ci dam.
Kawałek starej kiełbasy na dobre załatwił sprawę. Pies pomachał ogonem i nie zwracał już uwagi na nocnego gościa. Ten zaś, oparty o żuraw studni, odpoczywał i czekał. Przed robotą zawsze czekał chcąc się upewnić, że nikt nie zauważył jego wtargnięcia.
Wieś pogrążona była w nocnym letargu. Psy, jeśli poszczekiwały, to od niechcenia. Naród zmordowany całodzienną mitręgą leżał kamieniem. Co prawda to i czas był teraz taki, że jawa niejednokrotnie bardziej przerażała niż najkoszmarniejszy sen. Lepiej byłoby go przespać niczym niedźwiedź zimę.
Nagle skóra ścierpła na grzbiecie Michała Kimko. Otóż poczuł słabą woń dymu tytoniowego. Już miał uciekać w obawie przed kimś, kto się zaczaił korzystając z prawie zupełnych ciemności, lecz wydało mu się, że zapach dymu nie dochodzi od strony domu, lecz jakby ze stodoły albo ze stajni. Ale kto i dlaczego miałby teraz kurzyć papierosa w stajni?

* * *

Proboszcz Mateusz Kurzawa czekał w konfesjonale, chociaż do wieczornego nabożeństwa zostało najwyżej dziesięć minut. Może jeszcze któryś z gospodarzy późno wracających z pola zechce oczyścić się z grzechów przed Bogiem. Wprawdzie każdy dzień człowieka może być jego dniem ostatnim, lecz w czasie wojny prawdopodobieństwo śmierci jest stokroć zwielokrotnione. Trzeci już rok faszyści pastwią się nad tym spokojnym i pracowitym narodem, choć niby osiągnęli niewiele. Wprawdzie pobili armię, zagarnęli terytorium, ale serce narodu pozostało i na zawsze pozostanie polskim.
Przez różnobarwne szybki witraża do wnętrza drewnianego, wiejskiego kościółka zaglądało długim spojrzeniem jesienne, zachodzące słońce. W jego blasku złocona monstrancja świeciła pięknym, rubinowym światłem. Zgromadzony lud cicho szeptał modlitwy, a wiatr na zewnątrz wtórował mu buszując w koronach wiekowych topól i dębów, niestrudzenie przykrywając ziemię szeleszczącym dywanem żółto-brązowych liści.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
- Na wieki wieków – odpowiedział ksiądz i nachyli się w stronę męskiej twarzy widniejącej za kratkami konfesjonału.
- Do spowiedzi ja już był dawno, pewnie ze dwa roki temu. Zadaną pokutę pewnie odprawił, dobrze nie pamiętam. Trochę grzechów ja wyrządził Panu Bogu, a ciebie ojcze duchowny proszę o pokutę i kapłańskie rozgrzeszenie.
Proboszcz zaintrygowany słuchał wymawianych syczącym szeptem słów mężczyzny, który nie za bardzo umiał się spowiadać.
- Wyznaj swoje grzechy mój synu - powiedział.
Mężczyzna jednak milczał, od czasu do czasu tylko pochrząkiwał, jakby miał zamiar kaszlać.
- Musisz wyznać grzechy Bogu – ponaglił ksiądz.
- Nie wiem, od czego zacząć...
- Najlepiej od najpoważniejszego grzechu.
- Ano...
- Ano co?
- Ano wydał ja Żydów, hu.
Ksiądz zaniemówił na dłuższą chwilę. Od początku wojny nikt mu jeszcze nie spowiadał się z takiego grzechu. A może to jakaś prowokacja?
- Kiedyś dokonał tak haniebnego czynu?
- Dzisiaj.
- Jak to dzisiaj? Nie widziałem przecież żołdaków we wsi.
- Czeszą las za partyzantami, a po nich przyjdą, jak tylko wrócą.
- To jeszcze ich nie zabili?
- Jeszcze nie.
- Dlaczego postąpiłeś tak nikczemnie?
- Chciałem się dostać na folksdojcza, ale ścierwa przyjmują tylko zdrowych.
- U kogo są ci Żydzi?
Penitent milczał. Proboszcz Kurzawa z natężeniem wpatrywał się w gęste kratki konfesjonału maskujące jego twarz.
- Mów, skoro żeś zaczął.
- U Segeliana.
- U Segeliana? Romana czy Antoniego?
- U Antoniego.
- Skąd o tym wiedziałeś?
- Ja chciał w nocy ukraść coś do jedzenia. Oni palili papierosy w jamie wykopanej pod końską stajnią.
- Ty jesteś Kimko... Kimko Michał? – pytał ksiądz, żeby się upewnić, bo właśnie rozpoznał nieznajomego.
- To ja.
- Czego chcesz ode mnie?
- Rozgrzeszenia.
- Możesz jeszcze zapobiec nieszczęściu, które chciałeś sprowadzić na swoich bliźnich. Idź i ostrzeż ich! Inaczej krew niewinna spadnie na twoją głowę.
- Oni nie są moimi bliźnimi, a Segelian to mój wróg i krzywdziciel.
- Każdy człowiek jest naszym bliźnim, a z pewnością jest nim ten, który nie uczynił nam nic złego.
- Jak to?
- Segelianów znam nie od dzisiaj, to dobrzy ludzie. Trudno uwierzyć, żeby oni tobie zrobili jakąś krzywdę, a jeśli nawet, to Pan nakazuje: “Nie mówię ci, że aż siedem razy, lecz aż siedemdziesiąt siedem razy” masz przebaczać, jeżeli twój brat wykroczy przeciwko tobie”. Idź i ostrzeż ich o niebezpieczeństwie. Niech uciekają natychmiast.
- Ja nie mogę, boję się. Oni mieli posłać tam kogoś na przeszpiegi. Niech mi ksiądz odpuści grzechy.
- Grzechy nie mogą zostać odpuszczone, kiedy krzywda bliźniego niewynagrodzona. Ty jeszcze możesz przekreślić zamysły szatana, a nie chcesz. Sam boisz się śmierci, a sprowadzasz ją na niewinne dzieci Segeliana. Odejdź człowieku, który w rozlewie krwi masz upodobanie.
- Jak nie dostanę rozgrzeszenia, to ksiądz jeszcze pożałuje.
- Pan nie przebacza trwającemu w uporze swego serca, sprowadzającemu zgubę ziemi i ludziom. Będzie wytępiony jak trujący chwast...
Michał Kimko obawiając się żeby zgromadzeni ludzie nie zauważyli, że nie otrzymał rozgrzeszenia, sam głośno zapukał trzy razy w drewno konfesjonału. Po czym wstał, wykorzystując zaskoczenie księdza, ucałował pobożnie stułę i kulejąc wyszedł ze świątyni.

* * *

Pod końską stajnią Segeliana nie było wcale zwykłej jamy, ale pomysłowo wydłubany w ziemi i umocniony okrąglakami bunkier. Ukrywał się w nim Józef Akerman wraz ze swoją nieletnią córką Helą. Udało im się zbiec z transportu do obozu natychmiastowej zagłady w Bełżcu. Przed wojną Józef posiadał dużą gospodę w Rzeszowie. Segelianowie często sprzedawali mu zboże i młode cielęta. Znali go dobrze i cenili za to, że płacił im uczciwie. Gdy nocą Akerman zastukał do okna Antoniego Segeliana, ten nie odmówił mu pomocy w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Gdyby nie fatalne zamiłowanie Akermana do papierosów, to zapewne dotrwałby wraz z córką w bunkrze do końca wojny. Niestety, zbieg okoliczności zadecydował inaczej. Chociaż nie palił w dzień, obawiając się by nie zdradził go dym wydobywający się przez szybik wentylacyjny, ale ograniczał się do dwóch, a co najwyżej trzech papierosów wpalanych z największą ostrożnością, kiedy wszyscy już spali, to nie ochronił się przed zdekonspirowaniem.
Skąd jednak miałby przypuszczać, że we wsi grasuje złodziej i donosiciel o niebywale wyostrzonych zmysłach, dzięki którym uniknął niejednej zastawionej nań pułapki, skoro nawet stali mieszkańcy wsi o tym nie wiedzieli.

* * * *

Proboszcz Kurzawa powracał do plebani wzburzony wielce. Mszę odprawił tak szybko, że parafianie przyzwyczajeni do jego niespiesznej celebry wychodzili z kościoła zdziwieni i jakby nie usatysfakcjonowani.
Zapadał piękny wieczór. Przyroda nic sobie nie robiła z faktu, że ogromna część ludzkości, stanowiącej przecież jej znaczący element, zapadała znowu na jedną z najfatalniejszych chorób, której na imię wojna. Księżyc, jak zawsze wspaniały, wyłonił się zza wzgórz, a jego zamglony blask dodawał niesamowitego czaru tym jarom, parowom i wądołom, do których nie docierał, bo stawały się daleko więcej tajemnicze. W gęstym, październikowym powietrzu rozchodziło się cykanie jesiennych świerszczy tak głośne, że aż bolały uszy.
Ksiądz Mateusz kochał tę piękną ziemię i ludzi, których żywiła. Najbardziej jednak kochał Kogoś ukrytego w wieloznacznych wersetach Pisma. Mimo zbliżającego się szóstego krzyżyka w dalszym ciągu szukał nocami Jego obecności w księgach, a dniami w ludzkich sercach.
Wszedł do plebani. Katarzyna,jego gosposia, rozpalała ogień w piecu chlebowym. Była już w podeszłym wieku i przygotowanie ciasta na chleb sprawiało jej trudności. Nie godziła się jednak na zatrudnienie pomocnicy.
Szeroka sień migotała pomarańczowymi refleksami ognia trawiącego szczapy wyschniętego drewna. Od błogiego zapachu ciasta rosnącego w dzieży Mateuszowi zawróciło się w głowie. Wszedł prosto do swojego gabinetu. Na stole jasno płonęła lampa naftowa z wyczyszczonym szkiełkiem. Woń dopiero co zaparzonej w czajniczku herbaty i otwarta na obrusie księga zapraszały do miłego relaksu w głębokim krześle z oparciami.
Jednak kapłan nie usiadł. Gdy dzisiaj Kimko wyznał mu swój zdradziecki czyn, zrozumiał, że właśnie demon ciemności przypomniał sobie również o nim. Dlatego co prędzej wyjął pieniądze z kasetki i dla dodania sobie odwagi spojrzał na krucyfiks wiszący na ścianie. „Ja jestem dobrym pasterzem. Dobry pasterz daje życie swoje za owce”. Niczym wielka pochodnia zajaśniał w jego świadomości cytat z Pisma.
Wczoraj przeszedł rzęsisty deszcz. Wiejska droga w tych miejscach, gdzie nie była utwardzana zamieniła się w wąski pas rzadkiego błota. Ksiądz już dłuższy czas wyciągał z cmokającej mazi przemoknięte buty. Na polu przylegającym do drogi dwóch chłopców paliło ognisko. Opodal pasł się spętany koń.
- Czyi jesteście chłopcy? – zapytał proboszcz.
- Segeliana.
- A ojciec wasz jest w domu?
- Tak, ojciec są w domu – odpowiedział starszy chłopiec – Niedawno przyjechali z bronowania.

* * *

Nazajutrz rano ktoś gwałtownie załomotał do drzwi plebani.
- Co się dzieje, Andrzeju? – zapytał proboszcz, rozpoznając organistę.
- Okropne rzeczy proszę księdza! Hitlerowcy zamordowali Antoniego Segeliana. Podobno za ukrywanie Żydów. Spalili jego dom i dom Romana ze złości, że nikogo więcej tam nie znaleźli.
- Nie płacz, Andrzeju – proboszcz położył rękę na ramieniu roztrzęsionego organisty. – Bóg duszę dał, Bóg duszę zabrał, niech Imię Pańskie będzie błogosławione. Nic na to nie możemy poradzić. Idź teraz do domu i zajmij się swoją rodziną.
Kiedy organista odszedł, ksiądz Mateusz wsparł się na klęczniku i długo modlił się za duszę Antoniego Segeliana, który najwidoczniej dlatego pozostał w domu, żeby oprawcy zadowolili się jego śmiercią i nie szukali już jego żony ani dzieci.
- Czego to jegomość nie je śniadania? – do gabinetu weszła Katarzyna. – Pewnie wszystko wyziębło, trzeba jeszcze raz podgrzać.
- Nic, nic, Katarzyno, zaraz zjem. Bóg ci zapłać za twoją wierną troskę o mnie.
- Co też ksiądz? Wyjeżdża ksiądz gdzie, czy może chory jaki?
- Chory nie jestem... Ale wiesz Kasiu, dzisiaj mam do ciebie pewną prośbę.
- Jakąż to? – zapytała kobiecina niezmiernie zdziwiona, że ksiądz użył jej zdrobniałego imienia.
- Mam ważną sprawę do dziekana z Pyrzatyc. Sam nie mogę iść, ani też nie mam kogo posłać. Może ty byś list zaniosła?
- To będzie więcej jak trzy godziny drogi w obie strony. Kto księdzu obiad ugotuje?
- Posilę się czymś na zimno. Za to kolację przygotujesz najlepszą.
- No dobrze, niech ksiądz już ten list napisze.
Nie minęła godzina, odkąd Katarzyna pomaszerowała z listem, gdy na podwórzec plebani ogłuszająco warkocząc zajechały dwa motocykle. Proboszcz zastygł na chwilę przy oknie z wyciągniętą ręką, uchylającą firankę. Zaraz jednak przerażenie odpłynęło z jego serca gorącą falą, a pozostało tylko rozczarowanie. Aż do tej chwili miał nadzieję, że nie przyjdą po niego.
- Niech się dzieje Twoja wola Panie – powiedział i przeżegnał się.
Hitlerowcy wbiegli do domu. Już słychać uderzenie butów o podłogę w sieni. Już otwierają się drzwi i wpadają przez nie dwaj gestapowcy i jeden cywil. Broń trzymają gotową do strzału. Widząc tylko księdza, cywil chowa rewolwer do kieszeni, a gestapowcy opuszczają karabiny.
- Proboszcz Mateusz Kurzawa, czy to pan? – zapytał cywil łamaną polszczyzną
- Tak.
- Ma pan pięć minut na zabranie podręcznych rzeczy.
- Ależ ja się nigdzie nie wybieram. Przecież nic złego nie uczyniłem.
- My wiemy to lepiej, zresztą my wiemy wszystko – uśmiechnął się szyderczo cywil – Wytłumaczy się pan w Oświęcimiu.
- Dlaczego...?
- Za przekroczenie rozporządzenie SS-Obergruppenführera Krygera dotyczącego ukrywania i wspomagania Żydów. Proszę nie stawiać oporu. Inaczej i ten dom puścimy z dymem.
Ksiądz Mateusz nałożył na sutannę kurtkę z ciemnego materiału, a do kieszeni włożył brewiarz i różaniec. Trzymając w ręku czapkę po raz ostatni spojrzał na sprzęty pokoju, w którym upłynęło jego dojrzałe życie.

Erle Stanley Gardner

Niestety, zazwyczaj nic nie jest tak łatwe, jak się może wydawać.

czwartek, 4 czerwca 2015

Skała Samuela

Kolejne opowiadanie z tomiku "Czas zabijania kwiatów".


Skała Samuela

Samuel Juka wracał z pola zmęczony i przemoknięty. Szedł wolno ścieżką wydeptaną wśród drzew sadu, który ze wszystkich stron otaczał drewniany dom kryty niemalowanym gontem. Deszcz mżący od rana ustał, a słońce przebiło się niespodziewanie przez strzępiaste warstwy chmur i zaczęło spijać rosę z koron jabłonek i grusz, z iskrzącego się barwami tęczy dachu, z murawy otulonej przezroczystą, lekko drgającą mgiełką.
Przez półotwarte okno dochodził głos Pinchasa, syna Samuela, który śpiewnie czytał historię o cudzoziemskim ptaku napisaną przez Icchoka Pereca Perec Icchok Lejbusz (1851–1915), pisarz żydowski tworzący w języku jidysz; pochodził z Zamościa. . Jakże piękny jest świat, kiedy deszcz opłucze z kurzu listowie drzew, kiedy napoi więdnące kwiaty, kiedy obudzi zasypiające ptaki. Samuel radował się, niepokoił i dziwił jednocześnie. Cieszyła go odświeżona zieleń roślin, czupurny ptasi gwar w koronach drzew, przetykany enigmatycznym brzęczeniem pszczół, a przede wszystkim spokojny głos kochanego syna i te odwieczne słowa modlitwy, którą odmawiał w myśli, prosząc Boga o wyzwolenie od człowieka złego, od złych skłonności, od występku, pokusy i hańby oraz o przywiązanie do popędów szlachetnych i czynów dobrych. Dziwił się natomiast czarodziejskiemu sposobowi, z jakim zmiana pogody odpędziła czarne myśli od serca i napełniła je otuchą, a także temu, iż potrafił nie tylko myśleć, ale i odczuwać wielotorowo.
„Chwała Wiekuistemu, że ciemięzcy pozwalają nam jeszcze oglądać promienną twarz słońca, które teraz chyba jedyne ma odwagę uśmiechać się do Żyda i traktować go jak człowieka”, dziękował Bogu w myślach Samuel.
Kiedy rozpalała się ta straszna wojna, było już za późno na emigrację. Wcześniej mógł zabrać rodzinę do brata mieszkającego w Nowym Jorku, ale któż mógł przewidzieć, że w sąsiednich Niemczech tak szybko czciciele anioła śmierci Samaela zagarną absolutną władzę. Nie potrafił zdecydować się na to, aby nagle porzucić dorobek całego życia i wyjechać w nieznane. Przecież wymarzył najpierw ten dom, a dopiero później zbudował na skraju wsi Huta Brzuska. Poświęcił nań kilka lat życia, pracując jako domokrążca sprzedający chleb, bułki i obwarzanki. Z chłopami nie było łatwo robić interesy, głownie z tego powodu, że nie mieli pieniędzy. Niestety, często trafiali się wśród nich zawistnicy, którzy sami goli jak myszy kościelne, niepiśmienni i bezlitośnie wykorzystywani, to jednak chętnie widzieli kogoś, kto w ich mniemaniu był gorszy od nich, kogo mogli bezkarnie wyśmiewać. Dlatego, wiele razy ścigały Samuela obraźliwe słowa, a niekiedy również kamienie rzucane przez wiejskich chuliganów.
Ale z biegiem czasu nastawienie mieszkańców Huty do Samuela uległo poprawie. Ludzie tu w gruncie rzeczy nie byli źli, tylko naiwni ogromnie; łatwo ich było bałamucić albo nastraszyć. W końcu i oni dostrzegli rzetelność nowego sąsiada, a gdy wyratował kilka najbiedniejszych rodzin przed śmiercią głodową, pożyczając im zboże w czasie przednówku w trzydziestym ósmym roku, zaczęli traktować go prawie jak swojego.
Samuel Juka był młodszym synem ubogiego bałaguły z Birczy, który umarł, kiedy chłopiec miał dziewięć lat. Matki nie pamiętał, gdyż zmarła na zapalenie płuc kilka miesięcy po jego urodzeniu. Tylko dzięki ofiarności dobrych ludzi mógł razem z bratem Jehoszuą bezpiecznie przeżyć dziecięce lata w ochronce. Żonę swoją poznał w Przemyślu, kiedy pracował jako młodociany robotnik w wytwórni papy dachowej. Fryda również była sierotą. Oboje zaraz po zaręczynach postanowili, że zamieszkają na wsi, będą uprawiać ziemię i nigdy już nie będę cierpieć głodu. Robotnikom fabrycznym płacono marnie, a młodym i niedoświadczonym jeszcze gorzej. W ciągu dziesięciu godzin mozolnej pracy Samuel zarabiał na półtora bochenka chleba.
Właśnie teraz, kiedy dzięki uporczywej harówce zrealizowali swoje marzenia, nastąpiły lata upiornej nierzeczywistości. Bo czyż erę, w której człowiek nie ma nawet prawa do życia, wolno nazwać rzeczywistą? Naziści i ich pachołki mogą dosłownie wdeptać człowieka w ziemię i włos im z głowy za to nie spadnie. Esesmani i gestapowcy dostają urlopy za uśmiercanie Żydów, a szmalcownicy – pieniądze i dodatkowe kartki na marmoladę.
Wchodząc do domu, Samuel musnął wargami mezuzęMezuza - w tradycyjnej formie składa się ze skrawka pergaminu, na którym wypisano dwa fragmenty Pwt 6,4-8 i 11,13-21. Zwitek zostaje włożony do pudełeczka przymocowanego do framugi z prawej strony drzwi. Na jego zewnętrznej stronie jest napis „Szaddaj” (Wszechmocny). przypiętą do framugi drzwi i westchnął głęboko. Ale pragnienie dodania otuchy żonie i synowi ubarwiło jego twarz uśmiechem.
- Aj! Co to za niezwykły aromat? – zapytał, przekraczając próg kuchni.
- Fasola z przyprawami i kura - odparła Fryda unosząc głowę znad garnków, w których mieszała drewnianą łyżką.
- Czy nie lepiej byłoby zachować kurę na sobotni posiłek?
- Wczoraj ktoś przywłaszczył sobie dwie. Rozsądniej będzie zjeść kury, bo i tak je nam ukradną albo zarekwirują, co przecież na jedno wychodzi.
- Może to był lis?
- Lis na dwóch nogach obutych w drewniaki! - niewesoło roześmiała się Fryda.
W jej oczach, które na moment oderwała od kuchni, Samuel dostrzegł osobliwy wyraz. Nic już nie mówił, tylko umył ręce i usiadł przy stole nakrytym białą haftowaną serwetą. Potarmosił delikatnie czuprynę syna, który czekał na obiad przeglądając książki.
- Cieszę się synku, że dajesz sobie radę bez szkoły i nauczycieli - powiedział.
- Muszę tato. Wiesz przecież, że teraz szkoły nie dla nas - Pinchas posmutniał, mówiąc te słowa - Tato, ja się zastanawiam, czy teraz jest w ogóle sens się uczyć?
Samuel ze wzruszeniem patrzył na jedenastoletniego chłopca, który myślał jak dorosły mężczyzna. Tymczasem Fryda wniosła do pokoju parującą wazę i postawiła na stole.
- Ojej, złoty joich Złoty joich - potrawa żydowska z kury, marchwi, cebuli i innych przypraw. ! Mamo, ty jesteś kochana!
- Tak się cieszę synku, że mogę ugotować to, co lubisz..
Delikatne mięso kury, podane na talerzach z lubyczewskiego fajansu, smakowało im wybornie. Tym bardziej, że od długiego już czasu jedli tylko kartofle i placki pieczone ze zboża mielonego na domowych żarnach. Dopiero, gdy na dnie talerzy ukazały się namalowane polne kwiaty, Samuel na powrót zaczął rozmowę.
- Widzisz synku, jak wspaniałą matkę dał ci Wiekuisty.
- A tobie żonę, tato.
- Ja też się cieszę, że mam prawdziwych mężczyzn wywianowanych w nie byle jaki apetyt - uśmiechnęła się pani domu. - To jeszcze nie wszystko, poczekajcie minutkę.
Kiedy Fryda krzątała się przy kuchni, Samuel wrócił do przerwanej rozmowy z synem.
- Posłuchaj synu - rzekł - nasi wielcy mędrcy bardzo cenili naukę. Twierdzili na ten przykład, że dla kontynuowania nauki można się poważyć nawet na sprzedanie zwoju Tory, albo też mawiali, że oddech dzieci śpieszących do szkoły podtrzymuje świat. W takim razie twoje przypuszczenie o bezcelowości uczenia się w latach ucisku, chociaż zrozumiałe, nie ma sensu, bo prawie cała nasza nauka powstała w okresie zniewolenia.
- Przecież mogą nas zabić w każdej chwili.
- To niestety prawda, mogą nas zniszczyć. Na szczęście nie wszystko można zabić. Chcę opowiedzieć ci pewną historię. Bohaterem jej jest Sokrates, wprawdzie goj, ale człowiek znamienity, mędrzec. Otóż człowiek ten jeszcze na chwilę przed śmiercią, gdy już przygotowywano dla niego truciznę, uczył się grać na flecie piękną melodię. Na pytanie przyjaciela, na co mu się to przyda, odpowiedział: Na to, bym nauczył się tej melodii przed śmiercią. Nie wiem, czy mnie dobrze zrozumiesz w tej chwili. Jesteś przecież jeszcze taki mały. Ale przede wszystkim musisz wiedzieć o tym, że bardzo cię kocham.
- Ja ciebie też, tato!
Samuel otoczył ramieniem syna i pocałował go w czoło.
- Zapamiętaj, co chcę ci powiedzieć, moje dziecko. Człowiek dziś jest, jutro go nie ma. I tylko dzięki prawdziwym słowom wypowiedzianym przed śmiercią żyje w pamięci innych ludzi, a także dzięki dobrym uczynkom, gdyż są one razem ze skruchą wielkimi obrońcami człowieka, a nagroda za nie jest z tego świata. Przyjrzyj się synku zydlowi, na którym siedzisz. Ma trzy nogi, dlatego się nie przewraca. Podobnie nasz naród, przetrwał tyle dziejowych burz dzięki wierności Stwórcy, dzięki umiłowaniu nauki i dzięki temu, że trzymamy się razem.
- Rozumiem tato, ale dlaczego mówisz tak jakoś uroczyście. Czy zamierzasz gdzieś wyjeżdżać?
- Pragnę przenieść nas wszystkich do bezpiecznego kraju.
- Do Ameryki, do wujka?
- Tak, ale na razie to niemożliwe. Chcę ci jeszcze powiedzieć, że byłem..., że byliśmy tu bardzo szczęśliwi. Nie tylko my, Klara także.
- Dlaczego mówisz „byliśmy”? - zaoponowała Fryda, stawiając przed nimi talerze z fasolą. – Przecież teraz jesteśmy szczęśliwi. Jesteśmy szczęśliwi, póki żyjemy.
- Masz rację, przepraszam. Rzeczywiście jesteśmy szczęśliwi; powiedziałem tak, bo się niepokoję o naszą przyszłość, a i od Klarci nie mamy wieści już czwarty tydzień. Zresztą, martwienie się nie przedłuży nam życia. Lepiej jedzmy czulent Czulent - żydowskie danie składające się z mięsa wołowego, ziemniaków kaszy i fasoli. .
- To nie jest w pełni czulent, bo nie mam mięsa wołowego i kaszy - usprawiedliwiała się Fryda.
- Nic nie szkodzi mamo! - zawołał Pinchas - smakuje lepiej niż kompletny.
Pochwała syna, trochę niewyraźna, bo mówił z pełnymi ustami, rozbawiła rodziców. Dokończyli obiad w lepszym nastroju, śmiejąc się i żartując.
- Taka ładna pogoda - powiedziała Fryda i wstała od stołu - Może byś Pinchasku wyszedł trochę na dwór?
- Oczywiście mamo! - ucieszył się chłopiec – Bardzo chętnie sobie pobiegam.
Gdy Pinchas zmieniał ubranie, a Fryda myła naczynia, Samuel pogrążył się w miłych wspomnieniach. Przypomniał sobie lata młodości, chociaż nawet w chwili obecnej nie uważał się za starego. Szczęśliwe dni stanęły mu przed oczyma, gdy prawie ćwierć wieku temu młodziutka i piękna dziewczyna została jego żoną. Pamiętał ich pierwsze, ciężkie lata, kiedy zabiegali o pieniądze na pole i dom. Jeszcze teraz gniewało go wspomnienie; jak niektórzy członkowie rodziny próbowali lekceważyć Frydę twierdząc, że ona jest mamzerem Mamzer - dziecko ze związku pozamałżeńskiego. . Przebiegał myślą czas od narodzenia się jego ukochanej i jedynej córki, Klary, do jej ślubu z przemyskim krawcem, Mozesem Halperem. Miał przed oczami radosną chwilę, gdy żona powiła mu syna...
- Samuelu, co też z nami będzie!? - Fryda rozpłakała się i bezwiednie usiadła na najbliższym krześle, kiedy Pinchas wybiegł na dwór z piłką.
- Nie wiem najdroższa, ale mam nadzieję... - Samuel podszedł do żony i delikatnie pogładził jej policzek. - Mimo wszystko powinniśmy trzymać nerwy na wodzy, bo nieustanny strach nic nie pomoże.
- Myślę przede wszystkim o dzieciach.
- Pinchas jest przecież z nami, a i Halperowie o Klarcię dbają.
- Bóg jeden wie, czy nasza córeczka jeszcze żyje - załkała Fryda.
Samuel podniósł się, czuł jak drętwieje mu skóra.
- Jak możesz tak mówić? - głos mu się załamał - Czy... masz jakieś wiadomości?
- Kiedy okopywałeś kapustę, ja poszłam nazbierać ziół. Spotkałam na skraju lasu kobietę ze wsi, która niosła chrust. Powiedziała mi, byśmy uciekali jak najprędzej, bo w Birczy, na Rybercu, kopią rowy dla Żydów.
- Rowy?
- Mają nas tam pomordować.
- Skąd ona wie?
- Mówiła, że była ostatniej niedzieli w birczańskim kościele i ludzie tak opowiadali. Opowiadali na dodatek, że w Przemyślu teraz okropne prześladowania. Łapią naszych i wysyłają do obozów, albo zabijają w pobliskich lasach.
- To niemożliwe - rzekł Samuel bez przekonania, aby tylko uspokoić żonę. Zdawał sobie sprawę, że niestety wszystko było możliwe.
Długo jeszcze rozmawiali tego popołudnia. Nawet nie pracowali na polu, chociaż zagon marchwi wymagał pielenia. Usiedli na ławeczce za domem, w cieniu starego dęba i przyglądając się wesołemu dokazywaniu syna, obmyślali sposoby ucieczki do bezpiecznego miejsca. Ale w promieniu kilkuset kilometrów pewnego miejsca nie było. Żadnym sposobem nie mogli przebyć takiej odległości, skoro nawet chłopom nie wolno było zabrać ich na wóz? Rozważali zaszycie się w lasach, co było wprawdzie zabronione karą natychmiastowego rozstrzelania, ale dawało nikłą szansę przeżycia. Ukrywanie się w lasach wymagało jednak broni, pieniędzy i doświadczenia. Po namyśle zrezygnowali również z tego. Zadecydowali chronić dziecko, a samym zdać się na opatrzność losu. Może nie będzie tak źle. Na szczęście Samuel znał drwala aryjczyka, któremu w przeszłości wiele pomógł. Zdecydowali, że do niego trzeba się zwrócić z prośbą o ratunek dla syna.
Kolację zjedli wcześniej. Pinchas był niezwykle ożywiony, śmiał się i opowiadał rodzicom swoją dzisiejszą przygodę; wdrapał się na drzewo, z którego omal nie spadł, bo nastraszyła go wiewiórka uciekająca z dziupli. Samuel patrzył ze ściśniętym sercem jak żona czule głaszcze syna po włosach, jak mu dolewa zupy, z jaką uwagą słucha jego opowiadania. Również okazywał zainteresowanie synowi, jednocześnie zachodził w głowę jak rozpocząć tę bolesną rozmowę.
- Widzisz dziecko - odezwał się niepewnie, gdy prawie skończyli posiłek - tutaj już nie jest dla ciebie bezpiecznie.
- Jak to dla mnie, tato? - Pinchas powoli odłożył łyżkę. - Skoro dla was jest bezpiecznie, to i dla mnie.
- Ojciec ma rację syneczku, musimy cię ukryć - powiedziała Fryda z uśmiechem, mimo iż ze wszystkich sił powstrzymywała łzy napływające jej do oczu.
- Ty synku jesteś dla nas wszystkim, o tobie wyłącznie myślimy i ciebie chcemy zabezpieczyć. Gdybyś ty był niezagrożony, to może byśmy pomyśleli i o sobie.
- Ale czy nie możemy być bezpieczni razem?
- Bez wątpienia nie jesteśmy bezpieczni tutaj - przekonywał syna Samuel. - W każdej chwili mogą nas zabrać, bo wiedzą gdzie szukać. Znam jednego człowieka, u którego mógłbyś przetrwać ten koszmarny czas. Mama i ja ukryjemy się w innym miejscu.
- Dlaczego nie możemy razem przetrwać u tego człowieka? - zapytał cicho chłopiec i się rozpłakał.
- Synu kochany – mówił Samuel z trudem powstrzymując łzy – wiesz, jakie jest nasze położenie. Musimy postępować mądrze i stanowczo, inaczej wszyscy zginiemy. Pamiętasz, co mówili nasi praojcowie o przechowywaniu pieniędzy?
- Człowiek powinien podzielić pieniądze na trzy części, jedną trzecią zainwestować w ziemię, jedną trzecią w interes, a ostatnią część zatrzymać przy sobie - odpowiedział Pinchas, wycierając oczy dłońmi.
- Skoro pieniądze powinniśmy zabezpieczać na trzy sposoby, to przecież ludzi, samych siebie, musimy ochraniać jeszcze lepiej...

*

Szli szybko leśną drożyną. Gwiazdy już wzeszły na wieczornym niebie i ptasi rejwach ucichał pomału. Pinchas mocniej ściskał rękę ojca, gdy z drzew stojących blisko ścieżki zrywały się wielkoskrzydłe sowy. Ich fantastyczne cienie w jasnym świetle księżyca przemykały bezgłośnie po ziemi, niczym przerażające zjawy.
- Nie bój się dziecko - mówił cicho Samuel - to najzwyczajniejsze sowy. One nie zrobią nam nic złego.
Gdy tylko usłyszeli jakiś głośniejszy szmer, zaraz chowali się za najbliższymi drzewami. Samuel nie bał się zwierząt, nawet wilka czy niedźwiedzia. Obawiał się spotkać człowieka. Po dwóch i pól godzinie forsownego marszu, z krótkimi przerwami na odpoczynek, wyszli z lasu. Jakieś dwieście metrów za ścianą drzew, dopadło ich nagle groźne warczenie psa.
- Nie bój się Pinchas, nie bój - ojciec uspokajał syna, wyraźnie uradowany. - Skoro pies strzeże domu, to muszą w nim żyć ludzie.
W ciemnej kępie drzew skupionych na środku łagodnie pochyłego zbocza góry, skąd dochodziło ujadanie psa, przebłyskiwało nikłe światełko. Kiedy podeszli bliżej, zobaczyli wśród drzew zarysy chałupy, stajni i brogu. Pies szczekał coraz zajadlej, wydawało się, że za chwilę urwie łańcuch, na którym był uwiązany. Ale drzwi chałupy otworzyły się, a na progu stanął mężczyzna i rozglądał się zaniepokojony.
- Kto tam łazi po nocy? – zawołał, starając się nadać groźny ton swojemu głosowi.
- To my! Samuel Juka z synem.
- Kto?
- Samuel Juka!
Chłop ostrożnie podszedł bliżej. W srebrnej poświacie widać było, że jest boso, ubrany w koszulę i cajgowe portki. Ostrze siekiery, którą trzymał w dłoni, zabłysnęło odbitym sierpem księżyca, kiedy poznając gości, rzucił ją pod ścianę domu.
- Samuel? - zdziwił się patrząc to na ojca, to na syna, i otwierając bramę. - Chodźmy duchem do domu, bo licho nie śpi.
Niską izbę, do której weszli, oświetlał trzepotliwy płomyk kaganka. Na jednym z dwóch drewnianych łóżek, stanowiących wraz ze stołem, ławkami i półkami na naczynia całe wyposażenie, leżała stara kobieta. Na widok obcych zerwała się z łóżka i narzuciła kitel na koszulę.
- Dobry wieczór - powiedział Samuel, zdejmując czapkę.
- Dobry wieczór – odrzekła, podchodząc bliżej. – A, to wy, Szmilu? Chodźcie, chodźcie, siadajcie. To jest wasz potomek?
- Tak, to mój syn.
Juka ciężko usiadł na ławie, dziecko posadził obok. Gospodarz popatrzył na żonę i postukał się palcem w czoło.
- Ty stara oczadziała, czy jak? Przecież Samuel nazywa się Juka, a nie jakiś Szmil.
- A bodaj to psia krew! - wykrzyknęła kobieta - jakoś tak mi się powiedziało.
- Ależ to nic nie jest - bagatelizował nietakt gospodyni Samuel.
Szmilem przezwał go dziedzic z Brzuski. Pewnego razu powiedział o nim, że jest wiecznie “smiling.” smiling (ang.) - uśmiechnięty . Chłop, który to słyszał, przekręcił “ smiling” na “szmil”. I w ten sposób Samuel Juka został Szmilem. Pod tym przezwiskiem znała go cała okolica.
- Słuchajcie Anno i Marcinie Boroniec, przygnała mnie do was wielka bieda. Wiecie, co teraz hitlerowcy czynią z synami Izraela. Nie tylko z nimi, ale z ich żonami, synami i córkami. Ja mam do was wielką prośbę. Pomóżcie mi uratować to moje dziecko.
Marcin Boroniec, słysząc te słowa, znieruchomiał przy oknie, gdyż zasuwał zasłonki wiszące na sznurkach rozpiętych na gwoździach wbitych w ścianę.
- Samuelu - powiedział wolno, nie patrząc na przybyłych - ty chcesz niemożebnego.
- Jak to?
- A tak, że za ukrywanie Żyda grozi kula w łeb.
Pinchas spojrzał z niemym wyrzutem na ojca, który siedział posępny na ławie.
- Tato, przecież ja chcę z tobą i z mamą zostać nawet na... Przecież ja chcę zostać z wami zawsze - mówił cicho chłopięcym, urywanym ze wzburzenia głosem.
- Piąte przykazanie mówi: nie zabijaj. Ty Marcinie także uznajesz te przykazania. Ale przecież odmówienie pomocy zagrożonemu śmiercią dziecku jest w jakiejś mierze wystąpieniem przeciw piątemu przykazaniu - powiedział Juka, ponuro wpatrując się w klepisko, gdyż izba nie miała podłogi.
- Chłopiec zostanie z nami - odezwała się niespodziewanie Anna. - Oj stary, jakiś ty niemądry. Myślisz, że nasze życie jest dziś takie ważne, jak tylu młodych ginie bez winy. Trzeba Bogu dziękować, że nasze dzieci żyją zdrowe w mieście. Jużeś to zapomniał, jak Samuel pożyczał nam pieniądze na lekarzy, gdy dzieci chorowały? Zresztą i tak niedługo przyjdzie robaki pożywić.
- No niech tam - machnął ręką Boroniec, przyglądając się Pinchasowi. - Ty żeś jest podobny do parobka, co pasł u nas krowy. Rodzina zabrała go za San. Tutejsi nie mieli z nim do czynienia. Będziesz w takim razie udawał jego.
“Niech imię Wiekuistego będzie błogosławione”, Juka dziękował Bogu w myślach.
- Proszę, weź to - rzekł wyjmując z kieszeni zawiniątko z pieniędzmi.- Mam nadzieję w przyszłości lepiej wam wynagrodzić.
- Schowaj pieniądze, Samuelu! - zaprotestował Marcin. - Albo zostaw - zmienił zdanie - może trzeba będzie złe oko przekupić.
W ten sposób Pinchas został pastuszkiem u Marcina Borońca, chłopa moralnego, przy tym niepiśmiennego i trochę dzikiego. Kiedyś Boroniec ścinał drzewa w okolicznych lasach, robił z nich sągi i kloce; zestarzał się wszelako i nie chcąc być ciężarem dla dzieci, utrzymywał się wraz z żoną z niewielkiego gospodarstwa na odludziu.
Juka musiał niezadługo żegnać się ze synem, aby nie wracać do domu za dnia. Szedł ciemną, leśną drogą bardzo zadowolony, mimo iż z duszą na ramieniu. Borońcowie powiedzieli mu, że jeszcze nie widzieli hitlerowców od początku wojny, bo sami nie chodzą dalej jak do wsi, a na ich odludzie bardzo rzadko ktoś zagląda. Było już daleko po północy, gdy zapukał do drzwi domu. Fryda nie spała; otworzyła mu zapłakana. Na widok samego męża wybuchła znowu spazmatycznym płaczem.
- Oj, gdzież nasze dziecko kochane, gdzie? - łkała.
- Nie płacz najdroższa - Samuel wziął żonę w ramiona i uspokajał, obsypując jej twarz pocałunkami. - Zostawiłem naszego syna u tego drwala Borońca, wiesz przecież, że on jest dobrym człowiekiem, jego żona także. Żyją na odludziu, nikt tam nie przychodzi. Wyobraź sobie, że oni jeszcze nie widzieli na oczy tych nędzników z połamanymi krzyżami na rękawach. Są prawie samowystarczalni, mają mleko i ser, a chleb wypiekają z własnego zboża. Pinchas będzie tam pasł krowy w miejsce chłopca, który u nich służył wcześniej, a że jest do niego podobny, to nikt go nie rozpozna.
- Żeby tylko tak zrządził Miłosierny - szepnęła Fryda, trochę uspokojona.
Długo jeszcze rozmawiali tej nocy. Cieszyli się, że ich syn jest w miarę bezpieczny i jednocześnie martwili, że nie wiadomo jak długo będzie musiał żyć bez nauki, w prymitywnych warunkach. Zdecydowali nie ratować się ucieczką, lecz zdać się na łaskę opatrzności. Tak naprawdę nie mieli gdzie uciec, a gdyby nawet jakimś cudem udało się im zdobyć schronienie, to najpewniej zaczęto by ich szukać, a to przecież zagrażało bezpieczeństwu Pinchasa, więc nie wchodziło w rachubę. Nim zasnęli, Samuel obiecał żonie, iż jutro wieczorem, pokaże jej z daleka miejsce, gdzie ukrywa się ich synek.

*

Niestety, ponowne widzenie syna, ani nawet spojrzenie z oddali na ustronie, które teraz miało być jego światem, nie było już im dane. Spali długo zmęczeni wydarzeniami wczorajszego dnia. Frydę obudziło porykiwanie głodnej krowy. Wstała i ubierając się, odruchowo zaglądnęła do pokoiku syna. Puste łóżko przywróciło jej świadomość nowego, okropnego położenia. Samuel również otworzył oczy.
- Nie płacz - powiedział do żony. - Prześladowanie od wieków towarzyszyło naszym przodkom. Wydaje się, że i nam nie zostanie ono darowane.
- Dlaczego, za co? Nie jesteśmy nikomu nic winni, a tym bardziej nie są winne nasze dzieci...
- Pójdę przypiąć krowę - przerwał żonie Juka - a ty się już nie zamartwiaj.
- Ale powiedz, jakim prawem, dlaczego tak ma być…?
- Kochana, na twoje pytania nie ma odpowiedzi. Przynajmniej ja ich nie znajduję. Widocznie silni mogą robić na tym świecie dosłownie wszystko, mogą nawet spychać innych ludzi do kategorii zwierząt i gorzej niż ze zwierzętami postępować.
- Przecież powinniśmy się jakoś bronić!
- To prawda, ale dla nas jest już za późno. Niestety, brutalnej sile można przeciwstawić jedynie siłę. Wydaje mi się dzisiaj, że nasi przywódcy popełniają ustawicznie ten sam błąd; wpatrują się gorąco w niebo, lecz zapominają, że chodzą jednak po ziemi. Dziś jestem przekonany, iż rację mają syjoniści Syjonizm - religijny i polityczny ruch żydowski powstały na początku XX w., który dążył do utworzenia państwa żydowskiego w Palestynie. .
Głośne ryczenie krowy przypomniało Samuelowi o gospodarskich obowiązkach. Ubrał się szybko i wyszedł na pole. Fryda tymczasem zaczęła przygotowywać śniadanie.
Jedli w milczeniu, gotowane jajka i chleb popijali gorącym mlekiem. Po śniadaniu wzięli motyki i poszli okopywać kapustę na grządce przy domu. Dzień był ciepły, tylko pojedyncze obłoczki znikały gdzieś za widnokręgiem. W przesyconym wilgocią powietrzu wyraziście rozchodził się zapach kwitnących akacji. Fryda i Samuel pracowali zapamiętale, mieli więcej niż połowę pracy za sobą, gdy na dole, we wsi zaczęły szczekać psy.
- Boże, zmiłuj się! - wykrzyknął Samuel, kiedy na drodze prowadzącej do ich domu ukazały się dwa wozy. - Niech się spełni wola twoja w niebie na wysokościach, obdarz spokojem ducha tych, co żyją w bojaźni Twojej na ziemi i czyń, co dobre w Twoich oczach. Błogosławiony bądź, Panie, który słuchasz modlitwy!
Fryda spojrzała za wzrokiem głośno modlącego się męża i fala gorącej krwi uderzyła do jej serca. To nie były zwyczajne chłopskie wozy, bo na pierwszym z nich jechał policjant z karabinem. „Już za późno na ucieczkę do lasu”, pomyślała zapominając, że przecież postanowili nigdzie nie uciekać.
- Nie trwóż się, żono najdroższa - Samuel uścisnął jej drżącą, ubrudzoną ziemią dłoń. Zapragnął wziąć ją w ramiona, ale policjant i woźnice już ich dostrzegli, już patrzyli w ich stronę. Po kilku chwilach dojechali do nich i zatrzymali konie.
- Słuchaj ty Juka - mówił policjant nie schodząc z wozu - mam rozkaz zawieźć ciebie i twoją rodzinę do Birczy.
- Do Birczy? No, co po nas w Birczy?
- Macie tam pracować. Ja dokładnie nie wiem, co macie robić, wszystkiego się dowiecie później. Daję wam pół godziny na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy.
- Panie wielmożny, jak nie okopiemy kapusty, to nie będziemy mieli co jeść w zimie. Pozwól nam dokończyć pracę.
- Już ty się nie martw zimą, głupi Żydzie - zaśmiał się bezczelnie młodszy z woźniców.
- Ty Mieciu pewnie nie mądrzejszy. Co ci szkodzi, że Szmilowie okopią kapustę. Może w tym czasie wypijemy ćwiartkę gorzałki? - siwowłosy chłop rzucił pytanie skierowane głównie do policjanta, ale również do Samuela.
- Godzinę możemy poczekać - zgodził się policjant.
- Proszę bliżej domu - powiedział Juka i pobiegł szukać wódki.
Fryda usiadła na rowku i opierając się o trzonek motyki czekała na powrót męża. Nie czuła strachu, ale jakieś ogromne wewnętrzne spustoszenie. Wiedziała, że dobry okres ich życia należy już do przeszłości. Bóg jeden wie, co ich teraz czeka. Nie rozumiała też, dlaczego mieli dalej pracować przy kapuście. Przecież i tak chłopi wszystko rozkradną.
- Co tam kapusta - Samuel zadyszany usiadł koło żony - chcę abyśmy pobyli jeszcze trochę na tej naszej skale jako wolni ludzie. Dałem im wódkę, piją przy studni.
Fryda przytuliła się do męża, nie płakała, a nawet uśmiechnęła się i pocałowała go w usta.
- Może Najwyższy się ulituje - powiedziała.
- Kochana - serdecznie i tkliwie odezwał się Samuel. - On nie ma z tym nic wspólnego, to są wyłącznie sprawki ludzi.
Siedzieli na ziemi wtuleni w siebie, wciągali w nozdrza powietrze przesycone zapachem przekwitających akacji i miodu, który pszczoły cicho brzęcząc, na wyścigi znosiły do uli. Było przeraźliwie pięknie. Słońce grzało z bezchmurnego nieba kapiącym złotem, a ptaki upojone aromatem spadzi ćwierkotały, kląskały, fiuczały, szczebiotały i świstały na setkach niestrudzonych gardziołek. Patrzyli na ich szczęśliwy dom, na zboża zieleniejące w łanach, na lasy porastające stoki pagórków, wpatrywali się w odległą linię horyzontu, za którą gdzieś daleko istniały bezpieczne państwa. Dopiero głos wołającego policjanta otrząsnął z nich resztkę iluzji.
Szybko zapakowali do plecaka i dwóch worków trochę żywności, odzieży i kilka cenniejszych, drobnych rzeczy, do których byli szczególnie przywiązani. Starając się nie patrzyć na dom ani też nie okazywać uczuć, wsiedli na wóz.
- Franciszku - zapytała starego woźnicę Fryda - może zaopiekujecie się krową, na czas naszej nieobecności?
- A pewnie, że się zaopiekuję - ucieszył się chłop - krzywdy u mnie nie będzie miała… Wio! - krzyknął i uderzył konia batem.
Zjechali szybko do wsi. Metalowe obręcze kół dźwięcznie turkotały po kamieniach leżących na drodze. Z bielonych na biało chat krytych strzechą wychodzili ludzie, zasłaniali oczy od słońca dłońmi i patrzyli, kto jedzie. Kiedy tylko zauważali karabin policjanta, natychmiast wracali do domów. Dzieci głośno bawiły się pod szczepami.
“Życie płynie jakby nigdy nic, a nas wiozą pewnie na śmierć. Nikogo to nie obchodzi, jakbyśmy byli rzeźnym bydłem. Jak to możliwe w połowie dwudziestego wieku? Przecież nie przyszliśmy na świat tylko po to, aby umrzeć? Wydaje mi się, że jednak osiągnęliśmy w naszym życiu wiele z tych rzeczy, o które warto zabiegać. Dlaczego jednak tak się boję, dlaczego cierpnie mi skóra? Tyle czytałem u rabbich o życiu i śmierci człowieka, a teraz się boję. To prawda, czym innym jest rozważać i mówić o tym, co nieuniknione, a zupełnie czym innym stanąć przed Nim oko w oko “, tak rozmyślał Samuel i spoglądał na żonę, która oparta o jego ramię zamknęła oczy i zdawała się spać.
Do Birczy przejechali około trzeciej, na skrzyżowaniu skręcili w prawo, w kierunku w Starej Birczy. Ciągle mijały ich puste furmanki jadące z powrotem. W rowie obok drogi leżał zabity człowiek, na jego opasce z gwiazdą czerwieniała plama krwi. Wyjątkowo dużo esesmanów, policjantów i żandarmów było w miasteczku. Juka nigdy nie widział ich tylu. Zatrzymali się kilkaset metrów dalej,przy drewnianym budynku. Stało tam parę furmanek z ludźmi, którzy po kolei schodzili z wozów, podawali swe nazwiska butnemu żołnierzowi, a potem szybko zanosili swoje rzeczy na wielką stertę sięgającą prawie wysokości ściany. Jeden mężczyzna, starszy już, w czarnym kapeluszu i dostatnim ubraniu poprosił hitlerowca, aby pozwolił mu zatrzymać niewielką torbę. Ten nic nie odrzekł, tylko niespodziewanie złapał go za brodę, pociągnął ze straszliwą siłą i powalił na ziemię. Nieszczęśnik próbował wstać, ale gdy tylko uniósł głowę, otrzymał cios butem w twarz. Rozległ się chrzęst łamanej szczęki i przerażający krzyk bólu. Z wozu niespodzianie skoczył mały, najwyżej dziesięcioletni chłopczyna i przypadł z wielkim płaczem do ojca. Uniósł jego zalaną krwią głowę, nagle zadrżał na całym ciele i zaciskając piąstki runął w kierunku oprawcy. Jego zalane łzami oczy zalśniły w świetle słońca, ale zaraz przygasły zamknięte na wieczność kulami, które uśmiechnięty morderca posłał w ojca i syna z pistoletu maszynowego zawieszonego przy pasie. Huk wystrzałów spłoszył konie, ale furmani powstrzymali je szarpiąc lejcami. Policjanci co prędzej odciągnęli za dom ciała zabitych. Po chwili tylko tłumiony kobiecy szloch i chmary much walczących o miejsce na kałużach rozlanej krwi świadczyły o dokonanej tu zbrodni. Fryda i Samuel również zanieśli swoje tobołki na stertę, gdy nadeszła ich kolej.
- Wer ist ihr Sohn?! Wer ist ihr Sohn? - gdzie jest ich syn? - szczeknął hitlerowiec wpinając w nich kamienne spojrzenie.
- Jest u mojej siostry w Tarnowie - rzekła pewnie Fryda.
Esesman zapisał coś na swojej liście i skinieniem dłoni przywołał następną furmankę.

Na kawałku szczerego pola ogrodzonego drutem kolczastym, gdzie po obrabowaniu przypędzili ich policjanci, gnieździło się kilkuset ludzi. Mężczyźni, kobiety i dzieci siedzieli, albo leżeli wprost na ziemi. Nie mieli nic, pozostawiono im tylko odzienie. Małe dzieci płakały, większe, zdumione i przerażone kurczowo trzymały się rodziców.
- Samuelu, i ty tutaj! - krzyknął ktoś z siedzącej ciżby.
Juka dłuższą chwilę błądził wzrokiem po tym gąszczu znajomych i nieznajomych twarzy, zanim rozpoznał wołającego. Był to Abraham Cukier, kupiec z Birczy. Obok, na gołej ziemi, siedziała jego żona Sara z córką Esterą.
- Szalom, Abrahamie! - pozdrowił go Juka. - Zapewne takie jest przeznaczenie. Widocznie i my musimy doświadczyć złego losu, aby w pełni zrozumieć cierpienia innych.
- Szczęśliwi są ci, których tu nie ma - mówił Abraham, kiedy usiedli obok - a my przyjacielu, obawiam się, że niewiele zdążymy już zrozumieć.
- Czy nie macie chociażby kropelki wody? - zapytała Estera, oblizując językiem spierzchnięte wargi.
Z jej pięknej, smagłej twarzy, teraz zakurzonej i niezdrowo przyrumienionej przez słońce, patrzyły mądre, cierpiące oczy.
- Odebrali nam wszystko - Fryda bezradnie rozłożyła ręce. - Jakiś człowiek próbował zachować jeden tobołek, zastrzelili go za to wraz z dzieckiem, które rzuciło się mu na ratunek.
- Wytrzymaj Esterko jeszcze trochę - Abraham dotknął rozpalonego policzka córki. - Nadejdzie noc, spróbuję kupić od tych katów trochę wody.
- Nie dałoby się teraz? - nieśmiało zapytała Sara. - Przecież ona nie piła już tak długo.
- Teraz to mnie zastrzelą za to, że nie oddałem pieniędzy.
Ciągle przyganiano nowych więźniów. Szli pojedynczo i całymi rodzinami, niektórzy płakali, ale większość zachowywała smutną powagę. Żar bezustannie lał się z nieba, matki rozpościerały nad dziećmi namiociki z własnych koszul i bluzek. Dopiero, gdy słońce schowało się za linię horyzontu, setki ludzi odetchnęły z ulgą. Wokół drutów chodzili policjanci z bronią gotową do strzału. Rozmawiali z gestapowcami na migi albo przez tłumacza. Przed wieczorem przyjechał czarnym samochodem hitlerowski oficer, wymienił kilka słów ze strażnikami i podszedł bliżej przyglądając się obozowi. Za drutów ktoś krzyknął, że jest głodny. Gestapowiec uśmiechnął się cynicznie i powiedział coś do komendanta policji. Ten wyprężył się jak struna, zasalutował i wszedł między więźniów.
- Jesteście głodni? Nic o tym nie wiedziałem - mówił starannie naśladując uśmiech zwierzchnika. - My zawsze dogadzamy potrzebom ludzi, nawet Żydów. Kto jest głodny zostanie nakarmiony. Wszyscy głodni i spragnieni niech wstaną i podejdą do mnie.
Zgłosiło się kilkudziesięciu ludzi obojga płci, przeważnie rodziców, którzy pragnęli zdobyć coś do jedzenia dla udręczonych dzieci. Czterech faszystowskich sługusów przeprowadziło ich przez bramę na drugą stronę drutów. Tam kazali im chodzić na czworaka i się paść. Kto nie chciał jeść trawy, był tłuczony kolbami i kopany do nieprzytomności.
- A teraz bydło ryczy! Beeee! - wrzasnął jeden z policjantów. – Co, nie chcą ryczeć!?
- Beeeeee... - odpowiedział mu chór głosów, gdy zdjął i zarepetował karabin.
Nikt więcej już się nie skarżył, ani o nic nie prosił. Nadciągała noc, firmament roziskrzył się gwiazdami, znad rzeki Stupnicy dolatywało nieustanne cykanie świerszczy. Obóz ucichał powoli. Nawet malutkie dzieci, liznąwszy trochę wieczornej rosy, którą matki im podawały na wyrwanych ździebełkach trawy, przestawały płakać i przytulone do rodziców zasypiały.
Samuel i Fryda położyli się na trawie i rozmawiali półgłosem. Spotkali tutaj wielu znajomych, ale żaden z nich nie był nastawiony optymistycznie.
- My Samuelu właściwie powinniśmy być zadowoleni - mówiła Fryda. - Wyobraź sobie, co przeżywają ci ludzie, których dzieci męczą się tutaj wraz z nimi.
- Tak, powinniśmy być spokojni, cokolwiek by się nie działo. Wiesz, ja teraz nie widzę różnicy między którymkolwiek z tych dzieci, a naszym Pinchaskiem. Wszystkich mi tak samo żal. Kiedy patrzę na te rozgwieżdżone światy, tak obojętne na nasze udręczenie, to już nie wiem, co myśleć.
- Powiedz mi jeszcze raz, co mówił nasz syn, kiedy się z nim żegnałeś.
- Wyszedł ze mną na dwór, zarzucił mi ręce na szyję, ucałował mnie w policzek i powiedział: “Tato najdroższy, pilnuj siebie i mamy. Kocham was. O mnie się nie martwcie, będę dobrze pracował. Pamiętajcie, że was kocham, że wszystko zapamiętałem z waszych nauk, i że tu na was będę czekał”.
- Nasz dobry, kochany chłopiec- Fryda wycierała dłońmi łzy napływające do jej oczu.
Wtem rozległ się strzał, następnie drugi, a potem cała seria. Strażnicy zaczęli biegać, krzyczeć i omiatać obóz snopami światła z latarek.
- Ktoś już im się wymknął - powiedział Samuel i otoczył żonę ramieniem.
Zasnęli dopiero o świcie, bo strzelanina powtarzała się jeszcze kilka razy.

- Wstawać, wstawać! Ruszać się! Raus! - strażnicy biegali jak oszalaliwzdłuż ogrodzenia, bili leżących na ziemi kijami, kopali ich butami, tłukli kolbami karabinów. Naród zdrętwiały od leżenia na ziemi, wstawał powoli. Rozlegał się gdzieniegdzie płacz rozbudzonych dzieci. Dopiero, gdy hitlerowiec wypalił dwukrotnie z pistoletu w skostniały tłum, obóz na powrót ożył. Mogła być siódma, najwyżej ósma. Oficer gestapo, w nienagannie odprasowanym mundurze, tryskający energią i zadowoleniem, wysiadł z samochodu. Przyjął meldunek dowódcy straży, skinieniem dłoni przywołał tłumacza, zbliżył się nieco do drutów i przemówił:

- Żydzi! Pozwalamy wam się dziś wykazać; kto udowodni swoją przydatność, ten zasługuje na życie. Będziecie pracowali na polach. Kto będzie pracował sumiennie, ten otrzyma prowiant. Oddalanie się od miejsc wyznaczonych wam przez funkcyjnych jest zabronione, bo w pobliżu nasze wojska będę ćwiczyły strzelanie. Kto by się samowolnie oddalił, może niepotrzebnie zginąć
Samuel nie słuchał już tłumacza. Pojął, co naprawdę mówi ten gestapowiec. Zrozumiał i jakiś dziwny dreszcz, podobny do dygotu ryby ujętej przez wędkarza, wstrząsnął jego ciałem. Ale tylko na mgnienie oka, zaraz ujął delikatne dłoń żony i uśmiechnął się, jak umiał najpogodniej. Śmierci się nie bał, nie myślał o niej. Życie było jego domeną, wiedział, że kiedyś ona ucałuje i jego jednym z dziewięciuset swoich pocałunków. Nigdy jednak nie przypuszczał, iż razem z nim będzie kosztować żółci Anioła Śmierci tyle niewinnych dzieciątek.
- Raus! Raus! Wstawać do pracy! Ruszać się! - krzyczeli policjanci, zganiając więźniów w kilkudziesięcioosobowe grupy - Pierwsi dostaną więcej jedzenia, a dla ostatnich zabraknie.
- Poczekaj kochanie - Samuel delikatnie powstrzymywał żonę, która chciała iść razem z Sarą - nie ma potrzeby się śpieszyć.
- Chcę z nią być - mówiła Fryda - wiesz przecież, że Abraham z Esterą zaginęli gdzieś w nocy.
- Może udało im się uciec, zresztą to teraz nie ma znaczenia.
- Jak to?! - w momencie, gdy zadawała to pytanie, uświadomiła sobie, co mąż jej, niechcący, powiedział.
Oprawcy krzykiem i biciem podzielili więźniów na kilka dużych grup. Każdą z nich otoczył kordon gestapowców i policjantów. Grupa wychodziła za grupą z kilkuminutowym opóźnieniem. Fryda i Samuel znaleźli się w ostatniej. Kiedy opuszczali obóz, nad Birczą zaczął grać karabin maszynowy. Na kolczastych drutach w wielu miejscach czerwieniła się zakrzepła krew.
Szczupła, mocna dłoń Frydy szukała schronienia w dłoni męża i starała się bezwiednie hamować ich ruch do przodu. Samuel patrzył na żonę kątem oka i jednocześnie rozglądał się wokół. Szła lekko pochyliwszy głowę, jej długie rzęsy unosiły się raz po raz odsłaniając nieprzytomne spojrzenia zmęczonych oczu. Przypomniał sobie odległą chwilę, kiedy szczęśliwa stała z nim pod chuppą Chuppa - baldachim weselny. .
Barbarzyńcy, trzymając karabiny gotowe do strzału, szczelnie otaczali gromadę mężczyzn, kobiet i dzieci. Przydrożne domy wyglądały na opustoszałe, tylko falowanie firanek świadczyło, że ktoś zza nich zagląda.
“Co robić? Co ja mam zrobić? - gorączkowo myślał Samuel. - Przecież nie pozwolę im bezkarnie zamordować tych kobiet i dzieci. Tylko co zrobić? Gdybym tak skoczył na najbliższego? Ale z czym, nawet kamienie na drodze pozbierano. Gdybyśmy wszyscy się na nich rzucili, to może... Oni jednak są uzbrojeni po zęby, a my z gołymi rękami, oni są w pełni sił, a my ledwie żyjemy z głodu i zmęczenia, oni są zaprawieni w zabijaniu, a my pełni skrupułów. Może udałoby mi się zabić jednego, ale czyż zabójstwo nie jest gorsze od śmierci? Czyż nie tego właśnie uczy mnie Tora? Mam jednak prawo bronić życia innych i swojego”.
Samuel Juka gotował się do jakiegoś czynu, lecz rozwój wypadków go uprzedził. Tuż przed mostem wysoki mężczyzna idący w niewielkiej odległości z lewej strony Samuela podniósł jakiś papierek, których wiele wiatr rozmiatał po drodze. Podniósł go do oczu, i dopiero teraz zrozumiał. Był to fragment podartego banknotu.
- Ludzie!! - krzyknął rzucając się na najbliższego policjanta. - Oni nas wloką na śmierć!
Zdążył zrobić ze trzy kroki, nim przeszyła go kula z karabinu strażnika idącego z tyłu. Juka żałował, że nie zadziałał razem z tym odważnym nieznajomym, który teraz leżał już tylko w prochu na drodze. Eskortujący odsunęli się od konwoju i z palcami na cynglach karabinów bacznie obserwowali Żydów.
- Na kolana, judasze! - wrzasnął prowadzący policjant, gdy weszli na rynek.
Dwóch starców nie usłuchało rozkazu i od razu upadli, przeszyci kulami. Pozostali więźniowie, prócz małych dzieci, szli dalejna kolanach. Opustoszały birczański rynek, brudny i ponury, wydawał się dziwnie długi, bez końca. Gdzieś z góry dobiegał odgłos straszliwej palby. Z obolałych kolan kobiet sączyły się strużki krwi, kiedy pozwolono im wreszcie wstać. Szeroki pas wydeptanej trawy wskazywał, że tędy przeszły również poprzednie grupy. Kilkaset metrów dalej zatrzymał ich hitlerowiec, który tu na nich czekał.
- Stać! Tu odpoczywamy! - wrzasnął komenderujący policjant. - Można siadać.
Zmaltretowani ludzie usiedli, gdzie kto mógł. Śmiertelnie przestraszone i głodne dzieci płakały, ale ich głos zagłuszało piekielne, niedalekie ujadanie karabinu maszynowego. Samuel oddarł dwa paski materiału od dołu swojej koszuli i opatrzył krwawiące kolana żony.
- O czym teraz myślisz? – spytała, przytulając się do jego piersi.
- Myślę o Klarze, o Pinchasku, o tobie, o nas i o naszym życiu. A ty o czym?
- Ja myślę, byśmy się zaraz odnaleźli, kiedy będzie już po wszystkim. Tylko my oboje, bo dzieci niechby jeszcze tutaj zostały.
Nie pozwolono im czekać długo. Kiedy tylko umilkł ogłuszający rechot wystrzałów, zwyrodnialcy wrzaskiem i kopniakami na powrót poderwali ich do marszu. Z góry rozwierał się piękny, arkadyjski widok na ludne doliny. Kominy chat kurzyły pionowo wznoszącymi się dymami. Na przydomowych pastwiskach porykiwały krowy, gdzieś z oddali dolatywał dźwięczny głos krzyczących gęsi.
Krew odpłynęła z serc półżywych ludzi, gdy zobaczyli sąsiednie wzgórze. Kilkoro mężczyzn i kobiet rzuciło się na eskortujących, lecz ci byli przygotowani na taki akt rozpaczy. W ciągu sekundy desperaci zostali poszatkowani kulami. Pozostali w osłupieniu wpatrywali się w haniebne, ostatnie miejsce ich życia.
Na łagodnym zboczu pod lasem wykopano trzy długie rowy. Dwa z nich były już zasypane, ostatni ział wydłużonym, czarnym otworem. Oba końce rowów łączyła rozciągnięta w półokrąg tyraliera żołdaków. Naprzeciw wykopów, w odległości jakichś trzydziestu kroków stał na trójnogu wielki karabin, przy którym czekało trzech gestapowców paląc papierosy. Na zewnątrz tyraliery, koło worków z wapnem, siedzieli chłopi z łopatami.
Więźniów wpędzono na otoczone zbocze prawie biegiem.
- Schnell! Nie skręcać! - krzyczeli zbrodniarze - Prosto, job wasza żydowska mać! Raus!
Im bliżej wykopów byli nieszczęśnicy, tym głośniej docierały do ich uszu jakieś dziwne, niepojęte, straszne dźwięki przerywane wrzaskami hitlerowców. Coś jakby płacz, jakby łkanie, jakby chóralna żałosna skarga.
Kiedy stanęli na skraju przepaści, zobaczyli obraz, jakiego nie oglądał nikt od początku świata. Głęboki i szeroki rów wypełniony był ludźmi, niektórzy jeszcze żyli, próbowali wydostać się spod zabitych. Malutkie dzieci pełzały po tym zakrwawionym kłębowisku ludzkim. Na dwóch zasypanych już rowach ruszała się cienka warstwa wapna i gliny. Spod ziemi, w miejscach, gdzie popękała powierzchnia, wydobywały się zduszone jęki i westchnienia. Zdawało się, że to ziemia ożyła i odchodzi od zmysłów.
Fryda i Samuel spojrzeli na dół, tam gdzie mieli za chwilę spocząć w śnie wiecznym. Tuż przy ścianie rowu stała mała dziewczynka, nie była ranna, tylko sukieneczkę miała zbryzganą krwią. Wyciągała do nich rączki, jej zalane łzami czarne oczy były śmiertelnie przerażone, a małe umazane ziemią usteczka coś wołały, ale ich głos niknął w powszechnym lamencie.
Wtem inny dźwięk, podobny do poszumu wiatru na drzewach w lesie, przygłuszył nieco skargę umierających dzieci.
- Słuchaj Izraelu! Pan jest Bogiem naszym, Pan jest jeden! Będziesz tedy miłował Pana, Boga swego, z całego serca swego i z całej duszy swojej, i z całej siły swojej. Niech słowa te, które Ja ci dziś nakazuję, będą w twoim sercu...
Szczęknął zamek, zazgrzytała o blachę taśma amunicyjna, hitlerowcy odskoczyli na boki, a skazańcy pozostali ze słowami swojej modlitwy, naprzeciw wpatrzonej w nich lufy karabinu maszynowego.

Róża

Dzisiaj w ogródku najwspanialszy zapach rozsiewa zwyczajna, swojska róża :)

środa, 3 czerwca 2015

Kolejne opowiadanie z tomiku "Czas zabijania kwiatów"



Ostatnia walka

Esterę Korn obudził płacz maleńkich dzieci Żydówek z Kowna, których transport przyszedł wczoraj. Kiedy otworzyła oczy, prysł przyjemny sen, ale okropna rzeczywistość jeszcze nie zaznaczyła się w jaźni. Wydawało się jej, że zaspała w ogromnym fotelu stojącym w gabinecie. We śnie nie tylko wyraźnie zobaczyła ojca delikatnie nakrywającego ją kocem, ale poczuła lekkie dotknięcie jego dłoni pachnących jaśminową wodą kolońską. Obraz sprzed trzydziestu lat był tak wyrazisty, że jak najdłużej chciała utrzymać go pod powiekami. Niestety, dotkliwy ból nogi uderzonej wczoraj butem hitlerowca otrząsnął z jej świadomości resztki snu.
Leżała na wilgotnym piasku, z prawej strony chrapała Miriam – młodziutka dziewczyna, którą poznała w transporcie. Przytulała się do niej, drżąc od porannego chłodu ciągnącego znad morza. Kobieta z drugiej strony spała cicho, bez ruchu. Estera podniosła się z trudem, kiedy tylko poczuła obozową woń. Ciało jej zdrewniało od leżenia na mokrej ziemi. Przecierając oczy niewładnymi rękoma rozglądała się wokół.
W pomieszczeniu bez dachu, wprost na gołej ziemi spało kilkadziesiąt kobiet okrytych jedynie strzępami bielizny. Pasiaki, które otrzymały jeszcze w Oświęcimiu, zabrano do sprawdzenia czy nie zaszyły w nich pieniędzy albo złota. Szarzało, gwiazdy widoczne na niebie zaczęły blednąć od wschodu, a ptactwo ukryte w koronach drzew, porannym trelem witało nadchodzący dzień. Gdyby nie ten płacz dzieci szarpiący serce bardziej niż ból unicestwianego na tyle sposobów organizmu, to Estera cieszyłaby się pięknem wstającego lipcowego dnia. „Jakże to może być? – myślała. – Ptaki śpiewają jak przed wojną. Czy one o niczym nie wiedzą? Słońce wstaje jak zwykle, wspaniałe i obojętne. Nic go nie obchodzi, że my giniemy, tysiącami, że naszym dzieciom odbierają życie w komorach gazowych, przedtem poddając je bestialskiej torturze strachu, głodu i zwierzęcego bicia”.
Gdy tylko pomyślała o głodzie, natychmiast ściśnięty i zasuszony żołądek upomniał się o swoje prawa. Piekielnie zachciało się jej ryby. Nie byle jakiej ryby, ale karpia przyrządzonego z czosnkiem, pomidorami i papryką. Uśmiechnęła się do siebie niewesoło, kromki chleba nie widziała od kilku dni, a tu nagle takie fanaberie. Zaczęła marzyć, ażeby nie płakać albo jeszcze gorzej, ażeby nie skowyczeć z powodu dosadnych ostrzeżeń ciała, które nie rozumiało sytuacji, chciało jeść i być leczone, które uporczywie, bez względu na okoliczności urzeczywistniało zasianą w nim egzystencję. Estera nie modliła się do Boga, nie prosiła o nic. Nie dlatego, że przestała wierzyć. Ale od czasu, kiedy widziała maleńkie dzieci pędzone do komory gazowej, nie mogła się modlić, bo przecież oddałaby natychmiast swoje życie każdej z tych maleńkich istot, które jednak bez względu na błagania zostały wytracone. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że jest w ciąży. Zorientowała się dopiero po kilku tygodniach gehenny w obozie. Ukrywała swój stan jak tylko mogła, gdyż hitlerowcy mordowali kobiety w ciąży poza wszelką kolejnością. Ona musiała żyć dla tego stworzonka, które mieszkało w niej i coraz częstszym słabiutkim kopaniem dawało znać o sobie. Estera zdecydowała się uciec, bez względu na wszystko, gdyż to była jedyna szansa dla tego dzieciątka. Jeszcze dwa, trzy tygodnie i ciąża będzie bardziej widoczna.
W Oświęcimiu nie było żadnej możności ucieczki, ale odkąd przywieziono ich tu, do Stutthofu, nikła nadzieja miała niejakie uzasadnienie. Żeby tylko się dostać do jednego z komand roboczych, które są wysyłane do pracy u bauerów. To jednak nie było proste, gdyż Esterze nie pozostało już nic nadającego się do przekupienia kogokolwiek. Liczyła nieśmiało na to, że może znajdzie się ktoś, kto będzie się chciał odwdzięczyć.
Mąż jej, Szymon Korn to był wielki puryc Puryc - bogacz żydowski. w przedwojennej Łodzi. Miał kilka fabryczek i hurtowni. Dzięki bogactwu i przyzwoitości uratował wielu ludzi, gdy nastało piekło na ziemi. Ich jedynego synka Dawidka wysłał do swojego przyjaciela, który mieszkał w Szwajcarii. Kosztowało to wielkie pieniądze, ale dzięki temu chłopczyk żyje. Niestety nie posłuchał żony i nie pojechał razem z dzieckiem, gdyż, jak mówił, był potrzebny tutaj, kierował pracą wielu ludzi, a przecież dla nich ta praca była jedyną gwarancjążycia. Estera nie chciała uciekać bez męża, który wierzył, że naziści oszczędzą getto ze względu na wszechstronne zaopatrzenie, jakie niewolniczo produkowało ono dla potrzeb Wehrmachtu. Nie zdążył się przekonać o swoim błędzie, gdyż zginął zastrzelony jako jeden z pierwszych podczas likwidacji łódzkiego getta.

Dwie godziny później obóz koncentracyjny Stutthof tętnił pełnią życia, jeżeli to krzątanie się tysięcy zniewolonych tu ludzi można nazwać tym słowem. Wszystkie żydowskie więźniarki wypędzono z jeszcze nieukończonych baraków na poranny apel.

- Ustawiać się do selekcji! – zakomenderował jeden z blokowych.
W reakcji na jego rozkaz, coś na kształt impulsu elektrycznego przeleciało wzdłuż sznura ustawionych kobiet. Zgarbione plecy wyprostowały się, sine i opuchłe nogi stanęły pewnie nie zważając na jęk bólu wydobywający się ze ściśniętych warg. Prezentowały siebie jak najlepiej, wszystkie chciały żyć. Długo czekały, aż w końcu przyszedł naczelny lekarz obozu, sierżant sztabowy Heidel i starszy sierżant Heindrich. Zachowywali się jak bogowie, wypucowani, dobrze odżywieni i uśmiechnięci patrzyli na drżące kobiety jak na karaluchy i zdecydowanymi ruchami swoich dłoni uzbrojonych w szpicruty skłaniali więźniarki do pokazywania tego, co one najbardziej chciały ukryć. Kobiety w ciąży, chore na nogi i bardzo wycieńczone kwalifikowali do jednej grupy, a te w trochę lepszym stanie do drugiej. 
Niewolnice z pierwszej grupy miały umrzeć w komorze gazowej, wiedzieli o tym wszyscy. Zwłaszcza po wczorajszym oporze wyselekcjonowanych biedaczek. Nie chciały się nawet zbliżyć do budynku z czerwonej cegły, który nie miał okien, tylko solidne drzwi obite blachą. Formalnie była to łaźnia, ale więźniowie obsługi, którzy wynosili stamtąd zwłoki zagazowanych i palili je w piecach krematoryjnych lub na stosie całopalnym dali znać rodaczkom. Nie pomogło obiecywanie bochenków chleba dla odważnych, ani katowanie czy szczucie rozwścieczonymi psami. Pomimo straceńczego protestu, Żydówki te w ciągu nocy zniknęły. Mówiono, że część z nich zastrzelił esesman Foth, a resztę zabił zastrzykiem z fenolu starszy sierżant Knott. Takie wiadomości piorunem rozchodziły się po obozie i odbierały więźniarkom resztki nadziei. Gdy na niewielkiej przestrzeni spędzi się tysiące ludzi, wówczas w każdym miejscu znajdą się jakieś oczy, które widzą i uszy, które słyszą.
Estera wyprężyła się jak struna, kiedy nadczłowiek brutalnie dotykał jej swoją szpicrutą. W jego oczach czaił się wstręt i bezgraniczna pogarda, jakby nie była człowiekiem, lecz jakim koszmarnym stworem. Tym razem jeszcze nie kazał jej wystąpić, ale zrozumiała niezbicie, że wyrok na nią zapadnie na jutrzejszym apelu. Dlatego zgłosiła się na ochotnika, gdy oberkapo Breit w czasie apelu wyszukiwał kobiety, które umieją robić na drutach i cerować pończochy. Praca ta miała odbywać się gdzieś poza obozem.

Ochotniczki siedząc na ziemi niedaleko od willi komendanta obozu czekały teraz na pociąg z Nowego Dworu, którym miały udać się na miejsce pracy. Wyfasowały pasiaki, a także nici, igły i druty. Zaraz po apelu więźniowie z personelu rewiru przynieśli im kawę – niewielką miskę na pięć osób i po kromce czarnego chleba. Po tym śniadaniu, konwojenci uzbrojeni w pistolety maszynowe, trzymając na długich smyczach psy wytresowane do błyskawicznego rozrywania gardeł uciekinierom, przygonili je tutaj, na przystanek kolejki wąskotorowej.

Pociąg długo nie przyjeżdżał, jednak więźniarki były zadowolone, mimo że siedziały w pyle pod żarem przedpołudniowego słońca i niesamowicie chciało im się pić, nie mówiąc już o jedzeniu. One potrafiły czekać, umiejętność czekania była ich jedyną bronią.
Kiedy transport nadszedł, spokojny urok tego miejsca, gdzie prawie nie docierał gwar obozowy, a nawet słodkawa woń spalanych w krematorium ludzkich zwłok była ledwie wyczuwalna, prysł jak bańka mydlana. Z bydlęcych wagonów zaczęły wysypywać się nowe więźniarki. Krzykami i uderzeniami kolb karabinów esesmani formowali z nich duże grupy i pędzili w kierunku obozu żydowskiego.
Zmaltretowane kobiety wyglądały przerażająco: półżywe, brudne, z włosami niemytymi od czasu schwytania, ubrane w resztki poszarpanych sukienek, które prawie nie okrywały ich ciał sinych od kurzu i bicia. Szły niczym koszmarne widziadła chrzęszcząc niewiarygodnie wychudzonymi kończynami; ich ogromne, udręczone oczy emanowały bezgranicznym smutkiem.
Zaraz po odejściu nowych hitlerowcy zapędzili komando cerowaczek pończoch do ostatniego wagonu. Ledwie się w nim mieściły, stojąc jedna przy drugiej. Był to dziwny wagon, miał podwójne drzwi i tylko jeden otwór wentylacyjny w dachu. Więźniarki nie zwracały uwagi na takie szczegóły, uradowane, że oddalają się od przeklętego miejsca śmierci. Niestety pociąg zatrzymał się niedaleko po przekroczeniu bram obozu. Stłoczone kobiety z niepokojem słuchały jak ktoś wspina się na dach ich wagonu po przystawionej drabinie.
Wielki szloch wstrząsnął wagonem, gdy przerażającą twarz w masce ukazała się na tle słonecznego nieba. Serce Estery zamarło i już nie uderzyło wiele razy. Esesman szybko wrzucił do wnętrza jakąś puszkę, po czym energicznie zatrzasnął klapę.
Estera Korn złapała głęboki haust powietrza, zanim ta puszka wleciała do wagonu. Teraz klęcząc, popychana falami konwulsji umierających kobiet, ze wszystkich sił powstrzymywała oddech ratując sekundy życia dzieciątka w jej łonie, które się obudziło i zaniepokojone dawało znać o sobie gwałtownymi ruchami. Napięta do ostatnich granic, tak trwała, aż dwie gryzące łzy stoczyły się po jej wyniszczonych, zastygłych policzkach.

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Pielęgniarka szpitalna



                                        Dla E. W.

Gdy wchodziła na salę
Leżący tam dłużej mówili
O! – idzie ta dobra
Poproś a przemyje ci ranę
Odłączy pustą kroplówkę
Poda tabletkę przeciwbólową

Gdy wchodziła na salę
Jej uśmiech niewymuszony
Uzdrawiał może nawet
Lepiej niż tabletki lekarzy

Niestety również Ona usłyszała
Wyrok oddziału onkologicznego
I przeszła przez pole cierni
Najboleśniejszą drogą

Można by pomyśleć że spotkał
Ją los bardzo niesprawiedliwy
Gdyby Ziemia była areną sprawiedliwości

Niechaj żyje w nowym wymiarze albo
Mówiąc inaczej – odpoczywa w pokoju

Oby Sprawiedliwy zachował Ją w Pamięci