Strony

Translate

niedziela, 25 sierpnia 2013

Niedzielne zamyślenie



Serce człowieka ma moc wybierania Dobra lub Zła. Każdy człowiek w ciągu życia praktycznie nieustannie wykonuje takie wybory. Jeśli wybierze drogę Zła, to ma zazwyczaj udane życie w sferze materialnej. Zło bowiem zabiega, ażeby jego ludzcy stronnicy żyli w dumnym przeświadczeniu, że to oni są pępkiem świata, aby broń Boże nie odezwały się w nich wyrzuty sumienia, które niekiedy powodują szersze otworzenie oczu.
Dobro pozornie nie dba o swoich zwolenników, a co więcej: poddaje ich niezliczonym testom, aby udowodnili, że są naprawdę dobrzy, przechodząc lżejsze lub cięższe Golgoty. Jednak nagroda Dobra, przyznawana po fizycznej śmierci, a jest nią możliwość dalszego istnienia w innym wymiarze, jest bezcenna.
Właśnie dlatego ten świat musi wyglądać, tak jak wygląda.

piątek, 16 sierpnia 2013

Perła wśród ziaren piasku



Olbrzymią ilość książek rzucają wydawcy na lady i witryny polskich księgarń. Niestety, większość tych nowości to dzieła autorów zagranicznych, przeważnie nie najwyższych artystycznych lotów.  Przy ewidentnym braku rzetelnej krytyki literackiej, trudno się zorientować o rzeczywistej wartości tych utworów. Musimy więc kupić książkę, aby się przekonać, czy peany wypisywane o każdej z nich na okładkach, mają jakieś odniesienie w rzeczywistości. Niestety, częściej niż często zdarza się, że zakupiona przez nas powieść, rzekomo sprzedawana gdzieś tam w setkach tysięcy egzemplarzy, nie da się po prostu czytać. Dlatego następnym razem nie wydamy w księgarni tych od dwudziestu do czterdziestu złotych na kolejny bestseller. I to jest jeden z najbardziej istotnych czynników powodujących spadek czytelnictwa w naszym kraju.
Podczas ostatniej wizyty w księgarni zobaczyłem na półce bardzo wartościową książkę – istną perłę wśród ziaren piasku. Są to wydane przez ZNAK „Wiersze wszystkie” Czesława Miłosza.



Poezję Miłosza można lubić lub nie, ale z pewnością nie można odmówić jej monumentalności. Wiersze zachwycają niezwykle szerokim spektrum tematycznym, zaangażowaniem, odwagą w ukazywaniu tematów kontrowersyjnych, a przede wszystkim maestrią artystyczną.
Nie ulega wątpliwości, że Czesław Miłosz należy do ścisłego grona największych poetów dwudziestego wieku. A moim skromnym zdaniem jest z wielu powodów pierwszym spośród nich.  

wtorek, 6 sierpnia 2013

Cierpienia dzikich zwierząt.

Jak polskie lasy długie i szerokie, tak zdaje się, że niemal na każdym kilometrze kwadratowym cierpią w nich zwierzęta. Wcale nie zamierzam tu dokopać myśliwym, jak to się teraz często obserwuje. Wprost przeciwnie - chcę ukazać ich pozytywną rolę, udowodnioną przez dziesiątki (a nawet setki) lat istnienia zorganizowanego myślistwa.
Gdybym był jeleniem, dzikiem, czy zającem - z pewnością wolałbym zginąć od kuli ze sztucera, niż od stalowej linki i siekiery kłusownika. Kłusownicy są teraz coraz bezczelniejsi; nic ich nie obchodzą cierpienia zwierząt, bo przecież oni nie opiekują się nimi w zimie, nie dowożą paszy, nie przestrzegają żadnych okresów karencji... oni po prostu zabijają je wyłącznie dla mięsa.
Zaobserwowałem też incydenty naprawdę trudne do uwierzenia: otóż zwierzęta cierpią również przez to, że zdarzają się ludzie gotowi rzucać oszczerstwa nie tylko na przedstawicieli własnego gatunku; oni opowiadają nieprawdę o wilkach i niedźwiedziach, podle przypisując im własne czyny.
Powyższe zagadnienia stanowią tło powieści kryminalnej "Polowanie na myśliwego" obecnie wydanej przez Wydawnictwo Bellona.

Problematyka tej powieści zbieżna jest z treścią mojego reportażu literackiego "Eldorado", który zamieszczam poniżej:




ELDORADO
Ryszard Hop




O panu Wiesławie Bartolskim usłyszałam po raz pierwszy stojąc w kolejce do kasy w jednym z hipermarketów. Podekscytowany spiker regionalnego radia mówił, jakby sam nie bardzo wierząc we własne słowa: „Dzisiejszego ranka w podmiejskim leśnictwie Keliniec emerytowany leśniczy Wiesław Bartolski nie dopuścił do popełnienia przestępstwa przez grupę trzech uzbrojonych kłusowników. Dzięki jego brawurowej akcji sarna złapana we wnyki uniknęła śmierci. Kłusownicy zbiegli, ale ich ujęcie jest tylko kwestią czasu. Jednak najbardziej zadziwiający w tej sprawie jest fakt, że leśniczy Bartolski ukończył już dziewięćdziesiąt lat życia.”
Kiedy tylko to usłyszałam, od razu wiedziałam, że chcę, aby moim bohaterem był właśnie pan Wiesław Bartolski. Szybko odwiozłam zakupy do domu, zadzwoniłam do znajomej, która pracuje w szkole w Kelińcu i upewniłam się, że taki człowiek, rzeczywiście tam mieszka.
Dojazd do Kelińca nie zajął mi więcej niż pół godziny.
Trochę zdenerwowana zatrzymałam się przed bramą parterowego, ceglanego domu o wysokim, krytym blachą dachu. Dom był ogrodzony pomalowaną na zielono siatką. Ledwie co nacisnęłam przycisk dzwonka umieszczony na furtce, a już z domu wyszedł starszy mężczyzna. Przyglądałam mu się, gdy zbliżał się do furtki.
Rzeczywiście był już stary, ale chyba nie mógł  mieć dziewięćdziesięciu lat. Ubrany był w zielony, leśny mundur i gumowe buty z cholewami. Gdy się zatrzymał po drugiej stronie bramki, zauważyłam, że ma całkiem siwe włosy i niebieskie, trochę jakby wyblakłe oczy, którymi bystro wpatrywał się we mnie.
- Czy pan Wiesław Bartolski? - zapytałam.
- Tak, to jeszcze ja.
- Słyszałam jak o pańskim wyczynie mówiono w programie radiowym. Chciałabym... napisać o panu reportaż.
- Reportaż o mnie? Cóż ja takiego zrobiłem?
- Uratował pan sarnę.
- Ach, więc o to chodzi? Ale to przecież normalna rzecz. I niech się pani nie gniewa, ale ja za bardzo... no... nie lubię dziennikarzy.
- Ja nie jestem... na razie. Dopiero studiuję...
- Rozumiem. Chce pani coś napisać. Skoro tak to zapraszam do domu. Powiem pani, jeśli będę coś wiedział.
Przeszliśmy przez niewielkie podwórze. Po drugiej stronie, niewidocznej od drogi, stała drewutnia, a obok niej spory stosik narąbanego drewna. Na wysokim metrowym klocku, stał mniejszy klocek, w który była wbita siekiera.
- To pan pracuje? - zapytałam.
- Tak, kłuję drewno i układam w drewutni.
- Kłuje pan?!
- Cha... cha... bo u nas, proszę pani się nie rębie drewna, u nas drewno się kłuje.

Gospodarz zaprowadził mnie do małego gabineciku, w którym znajdowało się tylko biurko i dwa fotele. Na biurku mrugał wygaszaczem ekranu włączony komputer.
- Proszę sobie siadać. To jest właśnie moja norka, w której zaglądam do Internetu.
- Przyjemny gabinet - powiedziałam patrząc na ściany, na których porozwieszano kilka trofeów myśliwskich i dwie skrzyżowane strzelby - Jest pan myśliwym?
- Byłem, przez prawie pół wieku.
W tym momencie do pokoju weszła kobieta wyglądająca na jakieś sześćdziesiąt pięć lat. Twarz miała jeszcze całkiem gładką, ale kruczoczarne włosy były malowane.
- Pozwól Julciu, to jest pani... studentka. Zamierza napisać o nas reportaż.
- Reportaż o nas? Cóż ciekawego można napisać o dwojgu starych szpakach przed odlotem? Ale jak pani już przyjechała... Co zrobić pani do picia?
- Dziękuję, nie trzeba.
- Jak to nie trzeba? Co też pani mówi? Jeszcze my takiego gościa nie mieli, żeby go czymś nie poczęstować. My z Wiesiem to herbatkę, a pani?
- To również poproszę; jeśli pani taka miła.
Pani Julia wyszła, a ja dostałam jakiegoś chwilowego zaćmienia umysłu; bo patrzyłam na gospodarza uśmiechającego się do mnie zachęcająco i nie wiedziałam o co mam pytać. W końcu wypaliłam:
- Dlaczego nie lubi pan dziennikarzy?
- Powiedziałem to tak ogólnie; nie powiem, żebym nie lubił wszystkich. Ale, wie pani, dziennikarze generalnie szukają sensacji. Szukają tego newsa, aby nim strzelić, jak korkiem od szampana. A rzeczy, które są wartościowe, ale nie robią dużo hałasu, są dla nich mniej ważne.
- Taki jest świat - powiedziałam sentencjonalnie i bez namysłu, ale zaraz się obcięłam i zapytałam:
- Myśli pan, że to źle?
- Tak mi się wydaje. Dam pani taki przykład z  naszego podwórka. Otóż w ubiegłym tygodniu zmarł mój dobry przyjaciel, nauczyciel historii w liceum. I pies z kulawą nogą się tym nie zainteresował, chociaż profesor czterdzieści roczników uczniów wypuścił w świat, chociaż doktorat obronił, chociaż pomagał każdemu, kto tylko się do niego zwrócił. A taki Bronek Lukiera, pijak i obibok, znany jest z tego, że pędzi bimber i bije żonę. I niech pani sobie wyobrazi; wystarczyło, że ten nierób spreparował ślady niedźwiedzia, a już dziennikarze ze wszystkich okolicznych gazet o tym się rozpisywali.
- Spreparował ślady niedźwiedzia? Co to znaczy?
- Bo widzi pani, ten Lukiera odziedziczył po ojcu dużą pasiekę z pszczołami. Pracować mu się przy tym nie chciało, to pszczoły padały. I on wymyślił taką hecę: z gipsu wykonał odlewy niedźwiedzich łap i każdej wiosny rozbijał ule, w których pszczoły nie przetrzymały zimy. Robił trochę niedźwiedzich śladów i z wielkim krzykiem pędził do nadleśnictwa po odszkodowanie, bo mu niedźwiedzie szkody narobiły. Kilka razy to odszkodowanie, dosyć wysokie, otrzymywał. Ale w tym roku mu się nie udało, bo po pijanemu pochwalił się kolegom, jaki to on jest chytry.
Nie wiedziałam, co na to powiedzieć, ale na szczęście weszła pani Julia z tacą, na której znajdowały się dwie parujące herbaty i czekoladowe pierniczki.
- Proszę bardzo - powiedziała - pijcie sobie, jedzcie pierniczki i rozmawiajcie. A ja mam zajęcie w ogrodzie.
- Przepraszam, ale z panią również chciałabym...
- Nic się nie martw, dziecinko - przerwała mi pani Julia uśmiechając się i przymrużając oko - Wiesio powie pani nawet więcej niż trzeba. A gdyby co, to przecież jestem na miejscu.
Gdy żona wyszła, pan Wiesław Bartolski szerokim gestem zaprosił mnie do konsumpcji. Spróbowałam pierniczka; był naprawdę wyśmienity. Miał korzenno migdałowy smak i pachniał prawdziwym miodem.
- Pycha! - powiedziałam - Panie leśniczy, proszę opowiedzieć mi o tym, w jaki sposób uratował pan sarnę.
- Ja mam taki nawyk, jeszcze z czasów, kiedy pracowałem na etacie, że muszę prawie codziennie pochodzić sobie po leśnych ścieżkach, którymi kiedyś chodziłem. Gdy tego nie zrobię, to po prostu źle się czuję. W czasie tych spacerów po lesie niemal za każdym razem zdejmuję stalowe linki przywiązane do drzew na ścieżkach, którymi zwierzęta chodzą do wodopoju, albo do karmowiska. Wnyki zdejmują też inni myśliwi, ale kłusownicy zastawiają wciąż nowe.
Dzisiejszego ranka też tak sobie szedłem i nagle usłyszałem żałosne beczenie sarny. Było to bardzo młoda sarna, bo głos miała podobny do dziecięcego płaczu. Przyśpieszyłem kroku i na polance zauważyłem sarnę złapaną w stalowe sidło, do której zbliżali się trzej kłusownicy. Jeden z nich ściskał w prawej ręce siekierę, którą zamierzał ją zabić, a pozostali dwaj mieli noże i wielkie torby na mięso.
Nie wiedziałem co zrobić; niewiele myśląc zacząłem niby to wołać psa. Kłusownicy odskoczyli i ukryli się w pobliskim gąszczu, skąd obserwowali co się dzieje.
Ja nie mogłem się już cofnąć, teraz nie chodziło już tylko o życie sarny, ale również o moje. Dlatego raźno podszedłem do złapanego zwierzęcia, które przestraszone tak się szarpało, że mogło wyrwać sobie nogę. Odszedłem na bok i wyjąłem telefon komórkowy. Wybrałem numer i głośno zacząłem rozmawiać z komendantem komisariatu policji. Powiedziałem, że znalazłem ranne zwierzę, opisałem położenie miejsca i poprosiłem o szybką pomoc. W zaroślach, w których ukryli się kłusownicy, usłyszałem trzask łamanych gałęzi. Uciekali. Poczułem wielką radość, uratowałem sarnę i siebie. A potem chciało mi się śmiać, nie wytrzymałem i ryknąłem śmiechem, jak na jakimś kabarecie. Wyobraziłem sobie miny, jakie mogliby mieć kłusownicy, gdyby się dowiedzieli, że tam wcale nie było zasięgu sieci komórkowej.
- Brawo! – roześmiałam się – Załatwił ich pan, jak się patrzy.
- Czasami i tak trzeba. A zasięg złapałem jakieś dwa kilometry dalej. Stamtąd wezwałem policję i straż leśną.
- Z tego, co pan mówi, wynika, że kłusownictwo w tym rejonie to poważny problem?
- Tak właśnie jest. Kłusownicy to ludzie okrutni. Mają to w nosie, że zwierzęta cierpią męczarnie. Te, które uda im się złapać, zabijają w bestialski sposób siekierami. To są przeważnie alkoholicy, oni zastawiają sidła gdy są pijani. Nie pamiętają później gdzie je założyli. I często te złapane zwierzęta umierają z głodu. Zdarzyło mi się kilka razy znaleźć szkielety jeleni, saren i dzików, przywiązane linkami do drzew.
- Trudno mi wprost w to uwierzyć, panie Wiesławie. Ale przecież do zwalczania takich przestępstw powinny być jakieś instytucje. Czy policja, straż leśna i sami myśliwi trochę nie zamiatają tego problemu pod dywan?
- Tego nie wiem; nie zastanawiałem się nad tym. Z pewnością policja czy straż leśna nie ma tylu ludzi, aby mogli non stop siedzieć w lesie i wyłapywać kłusowników. A co do myśliwych? Trudno chyba wymagać od myśliwego, aby w lesie mógł strzelać do drugiego człowieka, choćby ten był zatwardziałym przestępcą. Tego dylematu nie mają kłusownicy, zaskoczeni w lesie, nie wahają się użyć broni przeciw drugiemu człowiekowi. Gdy tak się teraz zastanawiam, to wydaje mi się, że jednak chyba trochę zamiata się problem pod dywan, jak to pani określiła. Trudno jest rozprawić się definitywnie z kłusownictwem, toteż niekiedy udaje się, że go po prostu nie ma.
- Przepraszam, panie Wiesławie, ale chciałabym wiedzieć, co konkretnie robią myśliwi, aby przeciwstawić się pladze kłusownictwa?
- Myśliwi przez cały rok pracują ze zwierzętami leśnymi. Planują optymalną ich populację. Dokarmiają w okresie zimowym. Leczą w razie potrzeby i dużo innych dobrych rzeczy robią. Więc trudno by im było zezwolić na to, aby kłusownicy obracali wniwecz efekty ich pracy. Wszystkie koła łowieckie przeciwstawiają się kłusownictwu, ale w przewidziany prawem sposób.
- A czy pani wie, z jakiego jeszcze powodu tak trudno zrobić porządek z kłusownictwem?
- Nie wiem.
- Z powodu błędnych opinii i przesądów rozpowszechnionych w społeczeństwie. Ludzie często mają za złe myśliwym, że polują. Dopiero gdy plaga dzików pustoszy uprawy ziemniaków, albo gdy z powodu nadmiernej ilości lisów nie sposób hodować kur w przydomowych gospodarstwach, zauważa się, że coś jest nie tak. Ale wtedy również obrywają myśliwi, którym już nawet strzelać się nie chce.
A względem kłusowników ludzie przyjmują inną, bardziej wyrozumiałą postawę. „Nie było nas, był las. Nie będzie nas, też będzie las” – mówią.
Ale widzę, że zanudziłem panią na śmierć tą swoją gadaniną.
- Nie, wcale nie. Tylko, że tak wiele ciekawych rzeczy się od pana dowiedziałam i próbuje je sobie jakoś poukładać.
- Wie pani co? Jeśli pani chce, to możemy się przejść po lesie. Pokaże pani moje Eldorado. To niedaleko stąd.
- Oczywiście, bardzo chętnie zobaczę las – zgodziłam się ochoczo.

Podjechałam razem z panem Wiesławem Bartolskim moim cinquecento aż pod metalowy szlaban zagradzający drogę. Tam zostawiliśmy samochód i ruszyliśmy pieszo. Długo nic nie mówiliśmy chłonąc w siebie niespotykane piękno majowego lasu.
Przede wszystkim zaskoczyły mnie zapachy, tak intensywne, a jednocześnie dyskretne. Zapachy zielonych liści, zapachy kwiatów, zapachy dzikich bzów. Śpiew ptaków też przenosił duszę do raju, a kiedy usłyszałam to niezwykle głośne i tajemnicze kukanie kukułki, myślałam, że zasłabnę od nagłego wzruszenia.
- Wiosna jest najpiękniejszą porą roku – powiedział pan Wiesław – ale ja najbardziej kocham jesień.
- Dlaczego?
- Proszę tu przyjechać w słoneczny, piękny, jesienny dzień. Wtedy pani zrozumie.
- Postaram się.
I znowu szliśmy w ciszy kilkadziesiąt metrów, aż w końcu nie wytrzymałam i zapytałam trochę zbyt obcesowo:
- To prawda, że ma pan dziewięćdziesiąt lat?
- Prawda. W marcu obchodziłem dziewięćdziesiąte urodziny.
- Jaki jest pański sposób na długowieczność? Jeśli to nie jest tajemnica.
- To żadna tajemnica. Powiem pani to, co mówię wszystkim i powiem jeszcze coś więcej. Wszystkim mówię, że źródłem mojego długiego zdrowia są codzienne spacery po lesie i brak zmartwień. Zmartwień nie mam, bo wszystkie problemy staram się rozwiązywać, ale nie martwić się nimi. Natomiast las jest prawdziwym czarodziejem, jeśli chodzi o konserwowanie zdrowia. Mnie las zawsze uspokaja i szybko odzyskuję tu utracone siły. Leśne powietrze jest bardzo zdrowe, szczególnie zapach sosnowej żywicy. Gdzieś czytałem, że nawet likwiduje chorobotwórcze mikroby.
- A co jest tym ekstra czynnikiem?
- Do tego wniosku, który pani zdradzę, doszedłem niedawno i dlatego nikomu jeszcze o tym nie mówiłem. Otóż wydaje mi się, że tamte sprawy, o których pani mówiłem też są ważne, ale najważniejsze jest to, że ożeniłem się z dziewczyną młodszą od siebie o szesnaście lat. Zawsze starałem się dorównać żonie, ale to nie jest łatwe, gdy się jest o  tyle starszym. Nie wiem jak to powiedzieć. Widzi pani, mężczyznom trudno o pewnych sprawach mówić, nawet gdy są tak starzy, jak ja. Może powiem tak: serce, jeśli naprawdę czegoś chce, to zawsze znajdzie drogę, aby to zamierzenie stało się rzeczywistością.

Kiedy powróciliśmy z lasu, pani Julia Bartolska zaprosiła mnie na obiad. Również ją miałam ochotę zapytać o receptę na tak doskonały wygląd w podeszłym wieku, ale się nie odważyłam. Podziękowałam za wszystko i odjechałam. Dwoje uśmiechniętych staruszków stało na drodze i machało do mnie rękami na pożegnanie. Wielka szkoda, że nie mają dzieci

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Rodzice



                    *  *  *


Matka moja jak na warcie żołnierz
Kieratem pola i zagrody utrudzona
Kołysze dziecko przerażone nocą
A gdy nie pomaga bierze je w ramiona

Ojca pamiętam kiedy piłą motorową
Ścina drzewa w lesie krajobrazy zmienia
I chociaż rozweselić się niekiedy musi
To pracuje jednak na nasze marzenia
          
Czas młodości jak ranek przeminął
Dzisiaj ja zabiegam o dobry sen dzieci
A wyraźne wspomnienie tamtych dwojga ludzi
Blaskiem gwiazdy z Betlejem w sercu moim świeci