Jedno z opowiadań z niedrukowanego tomiku "Czas zabijania kwiatów", poświęconego nieludzkiemu czasowi Holokaustu. Temat opowiadania można by streścić w zdaniu: wraz z ginącymi ludźmi ginie ich kultura.
Safona
W baraku zapanowały egipskie ciemności, chociaż kilka minut temu odblask księżycowego światła przesączał się przez otwory okienne i rozświetlał ponure wnętrze. Widocznie księżyc ukrył się za chmurami. Było cicho, jedynie oddechy ludzi śpiących na pryczach falowały łagodnie, jak odgłosy dalekiego morza.Leon Rozenbaum leżał na trzecim piętrze pryczy i nie mógł zasnąć. Wydawało mu się, że coś okrutnie ciężkiego siada na jego piersi i dusi go. W żołądku też mu się przewracało i rozpierało, chociaż nie tknął kolacji. Jednak nie tylko te dolegliwości przeszkadzały mu w zaśnięciu, w pogrążeniu się w przyjemnym niebycie, który chociaż na chwilę pozwala zapomnieć o koszmarnej rzeczywistości. Czuł jak pieką go oczy, jak spod jego powiek wypływają bezwiednie kropelki cieczy i spływają wzdłuż policzków. Czuł wstrząsy swoich ramion, ale nie hamował ich. Starał się nie płakać głośno. Nawet tutaj, w tym piekle na ziemi, płacz mężczyzny nie był czymś stosownym.
Dzisiejsze zdarzenie w krematorium poruszyło nerwy Leona. Pewna kobieta, którą tam poznał, o ile można to tak nazwać, przypomniała mu jego nieszczęsną rodzinę. Może niedawne światło księżyca, a może wiersz, który jeszcze we fragmentach pamiętał, uruchomiły na tyle jego wyobraźnię, że żona z synkiem stanęli przed nim jak żywi. Wspomnienie najsmutniejszego wzroku żony i ostatniego krzyku dziecka mimo woli podnosiło jego pierś w bezgłośnych wstrząsach.
Przed wojną Leon Rozenbaum mieszkał wraz z żoną Dorą i synkiem Symchą w ładnym domu na obrzeżu Katowic. Działo się im dobrze. Leon pracował jako mechanik w fabryce, zarabiał dużo, gdyż był naprawdę dobrym mechanikiem. Potrafił naprawić wszystko, co było trzeba. Dyrektor fabryki nawet swój bardzo drogi samochód powierzył jego sprawnym dłoniom.
Zaraz po przegranej wojnie los rodziny Rozenbaumów gwałtownie się pogorszył, podobnie jak los wszystkich Żydów w Europie. Wycierpieli wiele biedy i upokorzeń. Uciekali, ukrywali się, tułali po wiejskich majątkach, aż w końcu zostali złapani i przywiezieni tu - do Oświęcimia.
Na makabrycznej rampie odebrano im resztki majętności i brutalnie rozdzielono. Dorę z Symchą załadowano na jedną ciężarówkę, a jego na drugą. Później dowiedział się, że powieziono ich prosto do bunkra numer jeden, który był upozowaną na wiejski dom komorą gazową, gdzie faszyści jednorazowo dusili cyklonem kilkuset ludzi.
Tylko straszne warunki w obozie, jakie spotkał na początku, nie pozwoliły Leonowi oszaleć po stracie najbliższych. Czegoś takiego nie widział, o czymś takim nie czytał, czegoś takiego nie był w stanie sobie wyobrazić. Ani w Babilonie, ani w Egipcie, ani w Rzymie, ani gdziekolwiek indziej dotychczas, nie wykorzystywano do tego stopnia niewolników. Była to eksploatacja totalna. Ludzi, których wcześniej ograbiono ze wszystkiego, teraz w perfidny sposób pozbawiano zdrowia i resztek energii, tlącej się w umęczonych ciałach. Hitlerowcy używali ich jako wydajnych i niedrogich w eksploatacji maszyn, które po niedługim okresie intensywnej eksploatacji, zostaną skasowane w komorze gazowej.
Ale przecież nie może być inaczej. Pan połowy świata, Hitler, nie zamierza już podbijać ludów, jak to dawniej czyniono. On zdobywa i umacnia tylkoprzestrzeń życiową. Potem zasiedli ją rasą „czystych” ludzi. On jest bardziej niż dalekowzroczny, nie chce się bawić w wysiedlanie wroga, woli go fizycznie zlikwidować, jak tutaj w Brzezince oraz w wielu innych, nie mniej straszliwych miejscach. To jest pewne, definitywne i ekonomiczne rozwiązanie. Potem ślady zostaną dobrze zatarte. Kto będzie o tym pamiętał po latach? Kto odważy się sądzić zwycięzców?
Leonowi darowano życie na pewien czas, gdyż jeszcze mógł pracować. Na samym początku uwięzienia trafił do komanda, którego zadaniem była rozbiórka domów ludzi wysiedlonych z terenów sąsiadujących z obozem. Było to ciężkie i bardzo niebezpieczne zajęcie. Więźniowie w błyskawicznym tempie musieli zdejmować dachy zabudowań, wyjmować okna z futryn, wynosić sprzęty, jeżeli jakieś się jeszcze zachowały, a potem olbrzymią belką taranowali ściany.
Zaraz pierwszego dnia Leon miał szczęście, że nie stanął przy taranie od przodu. Rozbijali właśnie mury jednopiętrowego domku. Do grubego i długiego na kilkanaście metrów kloca poprzybijano poprzeczne paliki, co pół metra. Za te paliki chwytało kilkudziesięciu ludzi, podnosili taran i rozpędzając się, uderzali w określone miejsce muru. Nie uderzali tam, gdzie chcieli, ale tam, gdzie esesman im kazał. Właśnie uderzyli gdzieś w połowie słabej ściany, która popękała, a taran wraz z przyklejonymi do niego więźniami wbił się do wnętrza domu. Spadająca z góry część ściany zabiła na miejscu kilku więźniów i kilku raniła. Kierujący pracą esesman dobił rannych strzałami z karabinu. Ciała odciągnięto na bok i pracę kontynuowano, jakby nic się nie wydarzyło. Jedni więźniowie rozbijali mury, a drudzy nosili odzyskane cegły w tragach do stojącego kilkadziesiąt metrów dalej na drodze rolwagu Rolwagi - wielkie wozy transportowe używane w transporcie wewnątrz obozu, do których zaprzęgano kilkudziesięciu więźniów. . Pracę wykonywano w morderczym tempie. Utrzymywanie wydajności było zadaniem poganiaczy, wywodzących się przeważnie z więźniów kryminalnych, zwyczajnych złodziei i bandytów. Oni to, uzbrojeni w pałki, bezlitośnie bili tych, którzy nie mieli już sił aby dalej pracować. Zdarzało się często, że więźniowie nie byli w stanie unieść napełnionej cegłami tragi. Mimo iż starali się ze wszystkich sił, gdyż ceną było ich życie, padali pod ciężarem. Ale podnosili się natychmiast, bo ten, kto już nie był w stanie się podnieść, ginął od ciosów pałek. Zaraz pierwszego dnia Leon przeżył wstrząsającą scenę karania dwóch więźniów, którzy wprawdzie jeszcze trzymali się na nogach, ale zdartymi do krwi rękami nie mogli już utrzymać uchwytów tragi. Przywołał ich skinieniem palca pilnujący esesman. Kazał im klęknąć i pochylić głowy, po czym wyrwał spod siebie taboret, na którym siedział, i z całej siły uderzył nim w kark pierwszego więźnia. Ten krótko krzyknął i padł martwy. Drugi więzień błyskawicznie skoczył na nogi i zaczął uciekać. Rzucili się za nim esesmani i kapo. Przestraszony więzień pobiegł w stronę łańcucha posterunków, które otaczały miejsce pracy. Wolał zginąć od kuli. Najbliższy strażnik zdjął z ramienia karabin i strzelił. Uciekinier przewrócił się na ziemię, majtnął parę razy nogami i znieruchomiał.
Wieczorem Leon zapytał jednego ze współwięźniów o prawa obowiązujące w obozie. W odpowiedzi usłyszał, że jedynym prawem działającym tutaj jest wola esesmanów. Każdy z nich może zakatować więźnianie obawiając się najmniejszych konsekwencji. Wprost przeciwnie, otrzymuje za to dodatkowe dni urlopu.
Leon pracował przy burzeniu domów dwa tygodnie. Straszliwe sceny powtarzały się codziennie. Właśnie wtedy wyszukiwano nowych ludzi do Sonderkomando, na miejsce zagazowanych, gdyż za dużo już się dowiedzieli. Wybierano silnych i zdrowych mężczyzn. Leon Rozenbaum został zakwalifikowany. Wprawdzie wolałby, pomimo wszystko, zostać na swym dotychczasowym miejscu, ale nikt go o zdanie nie pytał. Nie mógł też odmówić wykonywania nowej pracy, bo za jakikolwiek sprzeciw karano natychmiast wymierzaną karą śmierci.
Więźniów Sonderkomandazakwaterowano w specjalnie dla nich przeznaczonym bloku, mieli tam więcej przestrzeni oraz dużo więcej jedzenia. Czasem nawet trafiały im się wędliny, prawdziwa kawa, czekolada, a nawet alkohol. Esesmani pozwalali podczas pracy na rampie zabierać przybyłym w transportach żywność. Natomiast dla siebie rezerwowali pieniądze, złoto i inne kosztowności.
Praca ta była dla Leona straszniejsza niż najcięższa inna, gdyż musiał uczestniczyć w makabrycznym procederze ograbiania, segregowania i podstępnego odbierania życia tysiącom ludzi. Wprawdzie on nie krzywdził nikogo, ale już sam fakt, że tam był, sprawiał mu ogromne cierpienie. Wiele razy pragnął pomóc w jakiś sposób dzieciom prowadzonym na śmierć. Ale gdzie je miał schować? Co mógł uczynić? Mógł najwyżej rzucić się na któregoś z hitlerowców. Gdyby nawet zabił jednego z nich, to nic by się nie zmieniło. W odwecie zabito by wszystkich jego kolegów.
Na rampę Leon nie chodził długo. Został przydzielony do obsługi pieców krematoryjnych. Jego obowiązkiem było dbanie o dobry stan techniczny pięciu potężnych pieców kremacyjnych, w których spalano naraz po kilkadziesiąt ludzkich ciał. Konserwował i remontował te sztandarowe narzędzia hitlerowskiej „cywilizacji”. Kiedy piece pracowały bezawaryjnie, zabierano go do transportu ciał z komór gazowych do krematorium.
Aby zataić przed światem rozmiar popełnianej zbrodni, komory gazowe i rozbieralnie przy krematorium numer dwa wybudowano pod ziemią. Perfidni dusiciele ludzi odbierali ofiarom wszystko, łącznie z życiem, jak najmniejszym kosztem, jak najbardziej bezproblemowo. Dlatego na ścianach wielkiej rozbieralni umieścili ponumerowane wieszaki, aby nieszczęśnicy w ostatnich chwilach życia, zamiast w przeczuciu niebezpieczeństwa stawić opór, koncentrowali się na zapamiętaniu swojego numerka.
Nawet w samej komorze gazowej umieścili instalację wodociągową z natryskami, lecz nie podłączyli do niej oczywiście wody. W tej niewiarygodnej łaźni zamontowali za to urządzenie, które stanowiło absolutne novum w skali światowej. Tworzyły je cztery specjalne kolumny skonstruowane z kilku warstw gęstej siatki drucianej, które łączyły strop z podłogą. Bynajmniej nie były to udoskonalone prysznice. Przez otwory w stropie „dezynfektor” wrzucał do wnętrza tych kolumn puszki z cyklonem. W największej z takich łaźni mogło pomieścić się więcej niż dwa tysiące ludzi. Prawdopodobnie część ze skazanych ujrzawszy potężne, metalowe drzwi prowadzące do tej łaźni, zamykane na grube antaby, nagle doznawało ostatniej iluminacji pojmując rzeczywiste jej przeznaczenie. Niestety, było już za późno na jakikolwiek opór.
Leon mógł tylko wyobrazić sobie jak wyglądał przebieg bestialskiego wydzierania życia tym biedakom. Po upływie około dwudziestu minut od wpuszczenia cyklonu włączano wentylatory, które wyciągały zabójczy gaz z wnętrza komory, po czym otwierano drzwi.
Nieziemski widok, rodem z koszmarnego snu, jawił się przed wchodzącymi. Niestety, była to przerażająca jawa, nie sen. Bezlik trupów powykręcanych w różnych pozach, powalanych krwią i wymiotami leżało na posadzce. Przy samych drzwiach ciała utrzymywały się w pozycji stojącej, opierając się jedno o drugie. Wydawało się, że ci nieszczęśnicy nadal pragną uciekać przed odbierającym życie gazem. Więźniowie Sonderkomando musieli siłą odrywać jedne zwłoki od drugich, bo gaz je usztywniał. Skóra wszystkich zamordowanych była zabarwiona na nienaturalny, sino-różowy kolor.
Zwłoki transportowano za pomocą elektrycznej windy towarowej do budynku krematorium, znajdującego się na powierzchni. Tam już oczekiwała grupa specjalnie przeszkolonych więźniów oddających ostatnią posługę ofiarom. Błyskawicznie wyrywali kleszczami złote zęby, kobietom obcinali włosy, przeszukiwali wszystkie zakamarki ciała, w których można było coś ukryć. Dopiero po tym ciała ofiar rzucano na wózki poruszające się po torach prowadzących do pieców.
Dzisiaj kapo zapędził Leona do pomocy więźniom odbierającym zwłoki z tego zakładu fryzjersko-dentystycznego i transportującym je wprost do ziejących ogniem paszcz pieców. Musieli się dobrze uwijać, aby co dwadzieścia minut dostarczyć następnych pięćdziesiąt ciał. Wózki turkotały po szynach, tam i z powrotem. W krematorium panowała temperatura nie do zniesienia. Piece były rozpalone do czerwoności, żeby mogły wydajnie zmieniać w popiół niezbyt palne zwłoki. Więźniowie pracowali prawie nadzy, na domiar złego silny wiatr porywał dym ze szczytu komina i ciskał nim, gdzie mu się podobało, nie szczędząc wnętrza krematorium.
Jednak kapo i blokowy mieli doskonałe humory. Pili wódkę i śmiali się z kawału, jaki zrobili więźniom pracującym bezpośrednio przy piecach. Otóżrozebrali i położyli między ciałami na wagoniku żywego więźnia. Gdy słudzy Molocha chcieli go wrzucić do pieca, ten zerwał się z wielkim krzykiem, a oni rozbiegli się przerażeni, jak zaatakowane przez wilka stadko saren. Pozostali więźniowie wybuchli salwą głośnego śmiechu.
Leon Rozenbaum przygnębiony czekał aż fryzjerzy zapełnią jego wózek. Rozmyślał o zadziwiającym paradoksie, który przed chwilą obserwował. Oto więźniowie pracujący przy piecach uciekali zatrwożeni przed ich towarzyszem powstającym ze stosu trupów. Ale czy oni mają prawo jeszcze czegokolwiek się bać? Widzieli tyle okropności, że chyba nikt z ludzi więcej nie widział, a mimo tego drżą o własne życie. Przecież widzą, ile ono jest warte. Codziennie oglądają nieustanne dymienie Oświęcimia. Wszak tylko przypadek sprawił, że to nie ich ciała wrzuca się właśnie do pieca. Pewnie zdają sobie z tego sprawę, a mimo wszystko się boją. Ten strach mają wszczepiony organicznie i żadnym sposobem nie mogą się go pozbyć. Jednak ten strach nie jest dobry. Ten strach daje ogromną potęgę hitlerowcom. Oni wykorzystują go przebiegle do zapanowania nad narodami. Przydałaby się większa równowaga pomiędzy trwogą przed własną śmiercią i strachem przed zadawaniem jej innym ludziom.
Nagle przy stole wyrwizębów zaczął się ruch. Spostrzegli, że kobieta, to znaczy jej ciało, ma przywiązane tasiemkami do ramienia spore zawiniątko. Odcięli je i chcieli zobaczyć, co zawiera. Kapo stojący opodal przyskoczył i odebrał im węzełek. Myślał, że znajdzie tam majątek. Wziął nożyczki od więźnia i rozciął białą szmatkę. Ze środka wypadły zapisane kartki papieru. Kapo przeglądnął je i wściekły, że się ośmieszył, zmiął kartki i wrzucił do skrzyni na śmieci. Zaklął paskudnie i odszedł. Leon zaciekawiony zbliżył się do skrzyni, niepostrzeżenie wziął jedną kartkę i schował do kieszeni spodni. Pchając wózek przyglądał się ciału nieznajomej. Miała wysmukłą figurę, kształtne dłonie, a jej twarz pomimo odciśniętego piętna śmierci, emanowała tajemniczym zespoleniem uroku i powagi. Ubrana w suknię, kobieta ta musiała wyglądać pięknie. Jeszcze niedawno była czyjąś żoną, a może i czyjąś matką. Ukrywała jakieś papiery, zamiast pieniędzy lub kosztowności.
Kiedy zapchano nienażarte paszcze pieców, niewolnicy mogli odetchnąć chwilę. Leon oparty o ścianę odpoczywał wraz z innymi. Dyskretnie wyjął kartkę udając, że ma w niej zawinięty chleb. Na kartce był wiersz zapisany drobnym, kształtnym pismem. Leon przeczytał go i doznał niebywałego wstrząsu. Widocznie w koszmarnej rzeczywistości ramp, komór gazowych i krematoriów czytanie wierszy było zajęciem mocno niestosownym.
Szczere myśli kobiety, której ciało przed chwilą wrzucił do pieca, spowodowały, że rozbolało go serce. Czytając wiersz jeszcze kilka razy, nie zauważył, że inni odjechali po następny ładunek ludzkiej materii. Zobaczył go przy tym kapo, odebrał mu kartkę z wierszem, podarł ją i rzucił mu w twarz. Przy najbliższej okazji Leon podszedł do skrzyni, ale ktoś już spalił kartki wyrzucone przez kapo.
Teraz Leon Rozenbaum leżał na pryczy, wsłuchiwał się w nocne odgłosy i próbował przypomnieć sobie słowa tego wiersza, który miał formę listu kobiety do kochanego mężczyzny. Pisała mu żeby nie przerażała go ich rozłąka, bo nadejdzie taki czas, kiedy ona włoży srebrny naszyjnik swojej matki i zapali świece w cichy, piątkowy wieczór oznajmiany mrugającą gwiazdką. Ich dzieci roześmiane, bezpieczne i szczęśliwe usiądą z nimi przy stole. Obiecywała, że jeszcze kiedyś będą spacerowali po złotych liściach jesieni, która ucałuje ich słodko karminem jabłek dojrzewających na szczepach, że nie raz jeszcze poczują pachnący jak najlepsze kadzidło dym z płonącego ogniska, a daleki i tęskny głos śpiewającego dziewczęcia zastanie ich podczas rannego powrotu z synagogi...
Zaczął padać rzęsisty deszcz, krople głośno bębniły o dach baraku. Leon niespodziewanie dla samego siebie postanowił stąd uciec. Na razie nie wiedział, w jaki sposób to uczyni, ale był pewien, że spróbuje. Oddychał głęboko wilgotnym powietrzem, oczyszczonym kropelkami deszczu z ciężkiej woni dymu nieustannie wyrzucanego przez kominy krematorium i czekał na upragniony sen.