Sto procent kobiety
Pan Bóg nie zajmuje się rozdawaniem urody; toteż Alina Stadnicka nie
mogła mieć do Niego pretensji. Oczywiście, że nie była piękna i są to najłagodniejsze
słowa, którymi można było określić jej braki w urodzie. Miała usta bynajmniej
nie przypominające owoców wiśni i policzki, które nie kojarzyły się z płatkami
róży. Jej oczy pozbawione rzęs, chociaż patrzyły ufnie i prosto na rozmówcę,
nie zachwycały blaskiem opiewanym przez poetów.
Alina wychowywała się w kochającej rodzinie, również w szkole taktowne
koleżanki nie dały jej odczuć niepochlebnej inności. Własną zewnętrzną brzydotę
odkryła naprawdę dopiero wtedy, gdy żadnym sposobem nie potrafiła znaleźć
partnera na bal studniówkowy. Przyglądała się w lustrze długo i krytycznie.
Wnioski z tej autolustracji nie mogły być optymistyczne. Ani płacz, ani
bagatelizujące sprawę przemówienia mamy nie przyniosły jej ukojenia.
Postanowiła wtedy, że weźmie się w garść i zrobi wszystko, co tylko będzie
możliwe, aby zminimalizować niesprawiedliwość losu.
Na różnego rodzaju ćwiczeniach, masażach, zabiegach kosmetycznych
upłynęły jej studia ekonomiczne. Uzyskawszy tytuł magistra zaczęła pracować w
dużej firmie jako księgowa. Była wysportowana, figurę miała nienaganną, cerę
zdrową włos długi i puszysty; niestety - nos i usta pozostały niezmienione. Kolejne
osiem lat zajęła Alinie praca, pomoc rodzicom i rodzeństwu, oraz udowadnianie różnym
znajomym i nieznajomym, że pomimo niewielkich mankamentów jest wrażliwą, mądrą
i wartościową kobietą.
Kiedy skończyła trzydzieści trzy lata, straciła nadzieję, że kiedykolwiek
znajdzie wyjątkowego mężczyznę, który potrafi dostrzec w niej piękno nie tylko
fizyczne. Po bezsennej, przepłakanej nocy podjęła decyzję, że porzuca
idealistyczne rojenia i od tego czasu wprowadza skuteczność, jako podstawową
zasadę własnego działania. Przypomniała sobie, co przeczytała kiedyś w książce
Su Zina „O prowadzeniu wojny” i jedna z przedstawionych tam strategii wydała
się jej godna zastosowania, po niewielkich modyfikacjach.
Zwolniła się z pracy w kraju i znalazła zatrudnienie w firmie budowlanej
w Irlandii. Pracowali w niej niemal sami mężczyźni (głównie Polacy), więc każda
kobieta była tam na wagę złota. Nic dziwnego, że również ona budziła
zainteresowanie, kiedy zajebiście odstawiona przychodziła na obiad do
zakładowej stołówki.
Wybrała spokojnego faceta, dwa lata od niej starszego, który wychował się
w domu dziecka. Nazywał się Mirosław Jałowiecki i miał nadzieję, że przeżyje z
Aliną krótką i niezobowiązującą przygodę. Ich romans rozwinął się szybko,
szczególnie po tym, gdy Mirosław przekonał się, że Alina jest wesołą i trzeźwo
myślącą kobietą. Stosując standardowe zabezpieczenia mógł nie obawiać się
konsekwencji, ale nie powinien lekceważyć długich i ostrych paznokci Aliny.
Dziecko urodziło się w Irlandii i tam też odbył się cichy ślub Aliny i
Mirosława w polskim kościele. Pan młody pił dwa tygodnie przed ślubem i miesiąc
po, ale w końcu musiał wytrzeźwieć. Docinki kolegów, wskutek braku jego
reakcji, ustały, a milutki bobasek – Patryk – bezapelacyjnie blokował wszystkie
pomysły odejścia.
Alina, doskonale znająca angielski, zarabiała dużo; toteż już po kilku
miesiącach mogła pozwolić sobie na zaawansowaną operację plastyczną. Gdy
wróciła ze szpitala, z nie całkiem jeszcze zagojonymi ranami, Mirosław
Jałowiecki ucieszył się ogromnie. Alina
wyglądała teraz jak zwyczajna kobieta. Miała prawie normalny nos i wydatnie
zmniejszone usta, a najwięcej uroku dodawały jej rzęsy, „zasadzone i przyjęte”
– jak mówiła.
Mirosław, który przedtem dodawał sobie animuszu cytując w myśli stare powiedzenie
„zgasiwszy świecę, wszystkie kobiety jednakie” teraz mógł nie gasić światła
oraz nie obawiać się powrotu do kraju.
Rodzina Aliny zgotowała im huczne przyjęcie. Mirosław, który od dawna
uważał, że ma szlacheckie pochodzenie, doskonale zrozumiał się ze szwagrami,
którzy, uprzedzeni przez Alinę, również nabrali podobnych przekonań. W czasie
powitalnej libacji Mirosław bezproblemowo zdał egzamin dotyczący jego własnej
proweniencji, odpowiadając na pytanie starszego brata Aliny, czy jego
przodkowie wychodzili z domu „na pole”, czy też „na dwór”, odpowiedział
prawidłowo, że „na pole”, bo gdyby odpowiedział, że wychodzili na dwór, to
znaczyłoby to, że patrzyli się na dwór, bo wyszli z chałupy.
Dowiedział się wtedy, że rodzina Aliny pochodzi w prostej linii od
hrabiego Stadnickiego z Krasiczyna. Ta wiadomość wprawiła Mirosława w niebywałe
zadowolenie, ponieważ nie miał on prawa wiedzieć tego, że dziadek Aliny zmienił
nazwisko ze Stadnik na Stadnicki.
Teraz państwu Jałowieckim żyje się naprawdę nieźle. Założyli własną firmę
przynoszącą godziwe zyski. Zatrudniają kilka zadowolonych osób. Mają duże
mieszkanie w mieście i piękny samochód. Czwórka dorodnych dzieci zajmuje im
każdą wolną chwilę. Od czasu do czasu, kiedy dzieci już śpią, Alina przytulona
do męża mówi:
- Widzisz, Miruś – jesteśmy
szczęśliwi, chociaż na początku trudno było mieć taką nadzieję. Dobrze jednak mówi przysłowie, że nie ma tego
złego, co by na dobre nie wyszło. Prawda?
- W rzeczy samej, moja droga.
Udowodniłaś jak wiele kobiety może być w kobiecie – odpowiada Mirosław z dumą
spoglądając na własny szczerozłoty sygnet z herbem rżniętym w czerwonym kamieniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz