Zachęcony
solidnym wyglądem książki na bibliotecznej półce nieopatrzne sięgnąłem po „Cezara
Tyberiusza” Jacka Bocheńskiego. Piszę nieopatrznie, gdyż czytając straciłem
bezpowrotnie czas oraz spokój na dobre pół dnia.
Jakże tak
można pisać? Jak można dawać wiarę tylko półidiocie Swetoniuszowi?
Przecież
Tyberiusz był w końcu cezarem, wielkim wodzem, dobroczyńcą zwykłych Rzymian; a
nie – jak sugeruje Bocheński – tylko zdegenerowanym zboczeńcem.
Wystarczy sięgnąć
po chociażby „Cesarstwo Rzymskie” T. Zielińskiego:
„Tylko w
jednej dziedzinie nieszczęsny obłąkaniec odzyskiwał swą dawną dzielność: w
dziedzinie administracji państwowej; tu wrodzony instynkt obowiązku dawał o
sobie znać z niepożytą siłą. Szereg zbawiennych ustaw odnosi się właśnie do
tego ostatniego okresu. Kiedy w roku 33 wybuchł w Rzymie kryzys finansowy,
Tyberiusz zakłada bank kredytowy, którego skutkiem była naprawa kredytu i
powrót zaufania. Kiedy pożar zniszczył Awentyn, cesarz nie pożałował grosza i
skutecznie dopomógł pogorzelcom. Bacznie śledził sprawy prowincjonalne i starał
się o dobrych i sumiennych namiestników. W ogóle zostawił swemu następcy dobrze
zaopatrzony skarb i dobrze rządzone i chronione państwo. Ale to były czyny
powszednie, nie głośne; głośne były okrutne procesy o obrazę majestatu,
dziesiątkowanie senatu — i powódź plotek o niesłychanych scenach nieludzkiego
okrucieństwa i wyrafinowanej rozpusty, których teatrem miała być rajska wyspa
Zatoki Neapolitańskiej”.
Niestety,
wydaje mi się, że ta „powódź plotek” na temat Tyberiusza była w przeszłości
specjalnie rozsiewana. Ciekawe dlaczego?
Nadzieja,
że Autor szacowny, chociażby ze względu na wiek, rozumie, że „Nie będziesz
mówił fałszywego świadectwa…” dotyczy w równej mierze żyjących, jak i zmarłych,
nawet przed tysiącleciami, nie powinna być płonna.